Magiczne miasto La Paz i proszek na niegrzecznego chłopaka

La Paz było moim kolejnym przystankiem w drodze do Peru. Postanawiam spędzić w nim kilka dni, nadrobić zaległości, wyspać się, ale po pierwsze przyzwyczaić się do kolejnej zmiany wysokości. Przetrwanie pobytu w La Paz bez bólów głowy i innych skutków ubocznych, oznaczałoby że niżej położone Machu Picchu i Cusco będą już bułką z masłem. Niby czekał mnie jeszcze trekking po Górach Tęczowych w Peru, ale do tego nie ma jak przygotować. Po prostu albo przetrwasz, albo nie (o tym trekkingu przeczytacie TUTAJ).

La Paz, stolica Boliwii, jest metropolią, w której mieszka około miliona ludzi, czyli znacznie mniej niż Warszawie, Berli- nie czy Paryżu. Jednak powierzchnia miasta jest wielka. Usytuowane w dolinie i na otaczających ją wzgórzach rozrasta się kaskadowo i zdaje się nie mieć końca.

Budynek z kolorowymi szufladami to boliwijski cmentarz. Rozwiązanie dla zatłoczonych miast
Równość kulturowa na ulicznych muralach

Wśród turystów cieszy się złą sławą. Czytając o tym mieście na forach podróżniczych, dowiedziałam się przede wszystkim, że jest bardzo niebezpieczne i raczej średnio ciekawe. Wydawało mi się, że te opinie są bardzo krzywdzące i nie do końca chciałam im wierzyć. Postanowiłam dać La Paz szansę i na spokojnie, bez oceniania przyjrzeć się, jak żyją jego mieszkańcy i nasycić się tą kulturową różnorodnością.

Stylowy Boliwijczyk
Czy może być lepsze miejsce do oglądania telewizji?

Uliczna budka telefoniczna ze stacjonarnymi telefonami

Zależało mi, żeby posłuchać, jak mówią o nim miejscowi i obejrzeć miasto ich oczami. Niestety nie znałam nikogo z Boliwii, więc w Internecie znalazłam grupę studentów, którzy hobbystycznie oprowadzają po mieście i pokazują mało turystyczne zakątki. Następnego dnia umówiliśmy się na spotkanie na placu San Pedro. Oprócz mnie dołączyło kilku Holendrów i Brytyjczyków.

Punktem numer jeden był plac San Pedro, a to z powodu znajdującego się obok więzienia, którego formuła jest absolutnie wyjątkowa. Otóż jest to więzienie – poczekalnia dla więźniów, którzy czekają na wyroki. W Boliwii to nie przelewki, bo na wyrok (nawet za drobne przestępstwa, na przykład kradzież bochenka chleba) czeka się nawet sześć–siedem lat. Oczywiście po tym okresie może okazać się, że jednak oskarżony był niewinny, ale zanim ktoś to zweryfikuje, to mija wiele czasu. Krótko mówiąc, wyjątkowo nie opłaca się łamać prawa. Co ciekawe, w tym więzieniu razem z oskarżonymi mogą mieszkać ich rodziny – żony i dzieci. Więźniowie nie mogą opuszczać murów placówki, ale ich żony i dzieci jak najbardziej, prowadzą „normalne” życie. Kobiety w ciągu dnia chodzą do pracy, a dzieci do pobliskiej szkoły. Na noc wracają do „domu”, czyli do więzienia.

Miejsce jest sławne jeszcze z innego powodu. Przez ostatnich kilka lat była to największa imprezownia w mieście. Legalnie organizowano tam wejścia dla turystów, którzy odwiedzali oskarżonych, grali z nimi w piłkę i karty, a potem pili i imprezowali do rana. Oczywiście przy obecności morza alkoholu i narkotyków, głównie kokainy, która wpływała i wypływała do więzienia dzięki swobodnemu poruszaniu się rodzin więźniów. Ot, zwykłe więzienne życie.

Najciekawszy pomysł na szmuglowanie kokainy? Zawijanie jej w pieluchy dla dzieci i wyrzucanie przez okna więzienia wprost na ulicę. Wiadomo było, że nikt niewtajemniczony i nieznający zawartości nie podniesie z chodnika zwiniętej pieluchy. Zauważali ją tylko ci, którzy mieli to zrobić. Kreatywność na wysokim poziomie.

À propos turystów i niebezpieczeństwa, czyli tematu rzeki na forach podróżniczych. Ostatnimi czasy głośna była historia Brytyjczyka, który koniecznie chciał wbić się na imprezę w tym więzieniu. Wszedł tam oczywiście z „przewodnikiem”, bo inaczej zrobić się tego nie dało. Przez kilka godzin imprezował na całego z więźniami, oczywiście wspomagając się wszelkimi dostępnymi używkami. Gdy jednak stwierdził, że czas już się zmywać, okazało się, że jego przewodnik zrobił to znacznie wcześniej, zostawiając go samego w środku. Kiedy Brytyjczyk poszedł do strażnika, chcąc wyjść, ten tylko roześmiał się, twierdząc, że tu każdy chce wyjść, więc to żaden argument i skoro jest w więzieniu, to znaczy że ma tu zostać. No i się zaczęło. Ponad tydzień zajęło mu wyjście, oczywiście z pomocą ambasady.

I powiedzcie mi, że to nie turyści sami pchają się w niebezpieczne sytuacje przez swoją ignorancję i głupotę. A potem powstają historie, jaka to Boliwia niebezpieczna.

Po tym incydencie rząd interweniował i kategorycznie zabronił jakichkolwiek wycieczek do więzienia (nie żeby wcześniej do tego zachęcał). Wciąż jednak trafiają się naciągacze, którzy oferują rozrywkowe wyprawy. Naiwni turyści płacą, ale oczywiście do wycieczek nigdy nie dochodzi, więc tylko tracą pieniądze. Ku przestrodze.

Z placu San Pedro skierowaliśmy się na bardzo popularny targ uliczny (zajmuje obszar kilku ulic). To targ spożywczy, na którym można kupić praktycznie każdy rodzaj jedzenia: od mięsa i ryb, po kasze i wszystkie rodzaje quinoa (komosy ryżowej) oraz owoce i warzywa (w tym prawdopodobnie największy wybór ziemniaków, jaki kiedykolwiek widziałam – Boliwia ma przeszło dwa tysiące odmian). Targ kipi kolorami i zapachami, jedzenie sprzedawane jest wprost z ulicy. Rozkłada się je na specjalnych, kolorowych matach. Królują tu cholity – Boliwijki z plemienia Indian Aymara. Wyglądają bajecznie w swoich kolorowych spódnicach, z melonikami na głowie. Są symbolem Boliwii i przedłużeniem jej tradycji i historii.

Przyglądam się z uwagą kolorowym cholitom, które sprawnie handlują na targu, ale tym razem nic od nich nie kupuję. Zapamiętuję, żeby tu wrócić i spróbować białych ziemniaków, które wyglądają jak pączki w cukrze pudrze.

Najważniejsze by ochronić melonik przed deszczem. Choćby plastikową reklamówką :)

Białe ziemniaki

Następny przystanek, to Mercado de Las Brujas (Targ Czarownic). Dla kogoś z zachodniej kultury jest to naprawdę niezwykłe miejsce, w którym wszystko różni się od tego, co znamy z Europy. Na targu można oczywiście kupić pamiątki i mnóstwo tandetnych przedmiotów, jak: długopisy z lamą, breloczki czy figurki. Wiadomo, globalizacji nikt nie ominie. Jednak to z czego znane jest to miejsce, to przede wszystkim sklepiki z magicznymi specyfikami. Myślę, że to chyba żart, ale po chwili wkraczam w świat setek tajemnych przedmiotów. Począwszy od mikstur prozdrowotnych, czyli na ból nogi, głowy, wątroby, niestrawność, po bardziej zaawansowane specyfiki. Hitem są wszelkie pobudzające seksualnie proszki, kremy czy napoje. Problemy z erekcją, niskie libido, oziębłość w łóżku? Nic się nie martw, na wszystko znajdzie się sposób. Boliwijczycy nie są pruderyjni, więc spokojnie można z nimi podyskutować, co działa lepiej, a co gorzej i jak czego używać.

W ostatnich latach głośna była sprawa tabletek na potencję. Vigoron był absolutnym hitem kupowanym masowo, aż do momentu, gdy ludzie zaczęli dostawać zawału podczas orgazmu. Serce nie wytrzymywało dawki. Okazało się, że tabletki miały stężenie viagry odpowiednie dla koni, a nie dla ludzi, o czym zapomniano wspomnieć. Zrobiło się zamieszanie, lek wycofano, ale krótko potem wprowadzono jego ulepszoną wersję – Vigoron 500. Niezrażeni poprzednią historią konsumenci stosują go do dziś.

Innym hitem sprzedaży są perfumy, którymi pryska się bieliznę wybranka, co ma zagwarantować, że będzie chciał iść z nami do łóżka. W instrukcji obsługi nie ma jednak informacji, jak wcześniej zdobyć tę bieliznę. Próbuję się tego dowiedzieć od sprzedającej cholity, ale nie możemy dojść z tym do ładu.

Nie wszystko jednak kręci się wokół seksu, jest jeszcze miłość. Na sprawy miłosne jest oddzielna półka. Ktoś chyba przewidział wszystkie możliwe problemy w związku i postanowił pomóc, tworząc magiczne mieszanki. Dla kobiet jest na przykład mieszanka na niegrzecznego chłopaka. Jeśli nie chce się słuchać i nie przynosi kwiatów, wystarczy dodać kilka kropli eliksiru do jego kawy i stanie się posłuszny.

Mężczyźni nie są dyskryminowani i dla nich też znajdzie się co trzeba. Na przykład jeśli chcą, aby dziewczyny się w nich zakochały, muszą dmuchnąć im na kark specjalnym pyłkiem, a gdy wybranki odwrócą się i na nich spojrzą  – natychmiast się zakochają.

Boliwijskie specyfiki na wszystkie problemy świata

Targ Czarownic to również miejsce, gdzie miejscowi kupują suszone lamy. Widok jest nieco drastyczny, gdy nad wystawami sklepików dyndają zasuszone noworodki lam. Od razu nasuwa się pytanie: po co komu zasuszone lamy? Otóż są one wykorzystywane przy budowaniu nowych nieruchomości. W miejscu, w którym coś ma być budowane, odprawia się rytuał polegający na złożeniu ofiary Pachamama (Matce Ziemi). W tym celu pali się wysuszoną lamę, a jej proch rozsypuje w miejscu fundamentów. Ma to zapewnić bezpieczeństwo i jest rodzajem podziękowania dla natury za możliwość wybudowania domu. O ile wykształceni Boliwijczycy nie do końca wierzą w taką konieczność, o tyle robotnicy i budowlańcy nie będą chcieli pracować, dopóki nie zapewni się im możliwości złożenia ofiary Matce Ziemi. Podobno niezrobienie tego, może ją rozwścieczyć i spowodować śmierć osób, które stawiają budynek. Tym sposobem, pod każdą nieruchomością w La Paz rozsypane są prochy małej lamy.

Suszone lamy

Docieramy w końcu do Plaza San Francisco, na którym znajduje się jeden z najważniejszych zabytków La Paz – Iglesia de San Francisco (kościół San Francisco), znany także jako Basílica de San Francisco (bazylika San Francisco). Budowla stanowi niezwykłą mieszankę próbującą połączyć dwa różne wyznania – chrześcijaństwo, które przywieźli ze sobą Hiszpanie oraz miejscowe wierzenia i życie w zgodzie z Matką Ziemią. Przyglądając się uważnie jego zewnętrznym fasadom, można zauważyć bogatą symbolikę religii katolickiej przeplataną motywami Matki Ziemi.

Kościół katolicki, ale ornamenty ludowe

W kościele wisi też wiele luster, z czym wiąże się niestety nieciekawa historia. Boliwijczycy wierzyli, że jeśli czegoś się przestraszą lub stanie się im coś złego, ich dusza opuści ciało. Aby sprawić, by wróciła, za każdym razem w podobnej sytuacji powtarzali trzy razy – jako rodzaj zaklęcia: duszo wróć do mnie.

Hiszpanie zorientowali się, że można tę wiarę wykorzystać na swoją korzyść, aby zmusić miejscowych do przejścia na katolicyzm. W tym celu powiesili w kościołach lustra i wmówili niewykształconym Boliwijczykom, że za każdym razem, gdy ich dusza opuszcza ciało, zostaje zaklęta w lustrze w kościele, więc aby ją odzyskać muszą do niego przychodzić. Perfidna manipulacja poskutkowała tym, że obecnie osiemdziesiąt procent społeczeństwa jest katolicka, ale tylko dziesięć procent chodzi do kościoła. To tylko pokazuje, że nie da się nikogo zmusić do wyznawania czegoś na siłę. O ile dla pozorów i pod naciskiem można deklarować różne rzeczy, o tyle w głębi serca człowiek wierzy w to, co sam czuje.

Lustra zabierające dusze
Ukrzyżowany Jezus Chrystus i Bóg Słońca w jednym

Późnym popołudniem dochodzimy do Palacio Quemado. Jest to siedziba rządu i prezydenta republiki Boliwii, zlokalizowana przy Placu Murillo w śródmieściu La Paz. Jeśli ktoś myśli, że polityka jego kraju jest pokręcona, to słuchając historii o rządzie Boliwii, człowiek zaczyna dochodzić do wniosku, że może u niego nie jest tak źle.

Boliwijczycy zdecydowanie nie mają szczęścia do rządzących i chyba też wyczucia przy ich dobieraniu. Jedna z politycznych historii jest wręcz szalona. Manuel Melgarejo Valencia, który był prezydentem Boliwii od 1864 roku, oddał kawał kraju w zamian za konia. Brzmi jak wstęp do fikcyjnej anegdotki, ale niestety jest faktem. Otóż pewnego razu na audiencję z prezydentem przybył premier Brazylii na białym koniu. Melgarejo tak spodobało się zwierzę, że chciał je koniecznie zatrzymać dla siebie. Oczywiście premier Brazylii nie chciał go oddać. Ponieważ negocjacje nie szły dobrze, boliwijski przywódca wpadł na „genialny” pomysł. Postawił konia na mapie Boliwii i odrysował na niej jego kopyto, składając jednocześnie propozycję, że w zamian za odrysowaną część ziemi swojego kraju, chce konia. Jak się domyślacie Brazylijczyk był nie w ciemię bity i bez wahania się zgodził.

Boliwia straciła kawał ziemi, ale za to jej prezydent miał ładne zwierzę. Sposób myślenia polityków zawsze będzie dla mnie zagadką.

Trochę tradycji, a trochę fast-foodu

Spacer dobiegł końca, ale ja wciąż czuła niedosyt. Szybko podjęłam decyzję, że zostanę w La Paz jeszcze kilka dni i na spokojnie je poznam. To miasto mnie fascynuje. Wszystko jest tu tak inne, zaskakujące i ciekawe, że nie sposób przejść obok tego obojętnie. W zglobalizowanym świecie, który nas otacza, wspaniale jest podziwiać różnice kulturowe, lokalny koloryt i szacunek do historii oraz tradycji. Pod tym względem Boliwia bardzo wyróżnia się spośród innych krajów Ameryki Południowej. Po kilku dniach jestem już przekonana, że jest to miejsce, któremu warto poświęcić czas, bo w za każdym rogiem ma coś intrygującego do odkrycia.

 

Jeśli chcecie poznać dalszy ciąg tej historii oraz inne opowieści z mojej wyprawy do Ameryki Południowej, zapraszam do przeczytania mojej książki

„Ameryka Południowa – śladami cudów natury

  (kliknijcie TUTAJ).

 Jeśli moje wpisy i rekomendacje inspirują Was i pomagają planować wymarzone podróże, będzie mi ogromnie miło, jeśli postawicie mi kawę, która da mi jeszcze więcej energii do działania i dalszego tworzenia. Nad każdym wpisem spędzam wiele dni, tak by był on jak najbardziej pomocny. Kawa zawsze się przyda! :)

Postaw mi kawę na buycoffee.to