Do napisania tego tekstu zainspirowała mnie sytuacja, która zdarzyła się podczas mojej ostatniej podróży. Skomentowałam ją wtedy na szybko na swoim Insta Stories, ale nie sądziłam, że wywoła u Was tak duże poruszenie i sprowokuje do wysłania dziesiątek prywatnych wiadomości. Nie zdajcie sobie sprawy, jak bardzo mnie porusza, że jesteście wokół ze swoimi otwartymi głowami, chęcią do uczenia się, rozważania i dyskutowania o czasami trudnych, ale ważnych tematach.
Podróżowanie to nie tylko ładne widoki, idealne zdjęcia i drinki sączone pod palmą. Podróże to lekcja pokory, ciągłego weryfikowania swoich poglądów, a na końcu refleksji, że tak naprawdę to o ludziach wiemy niewiele. Za każdym razem, gdy wydaje mi się, że w życiu są pewne stałe punkty zaczepienia, coś co pasuje do danej rzeczywistości i sprawdza się w niej, przyjeżdżam do innego miejsca, które okazuje się być nowym światem, mieć własne reguły, a ja od nowa zaczynam się zastanawiać, na czym właściwie to wszystko polega.
Widzicie, z wykształcenia jestem psychologiem społecznym, więc wszystko powinno być dla mnie jasne i zrozumiałe. Otóż efekt posiadanej wiedzy jest dokładnie odwrotny. Im więcej teorii znam, im więcej mam dostępu do wszelkich możliwych wytłumaczeń ludzkich zachowań, tym trudniej mi je pojąć i zaakceptować. Powinno być tak, że ludzkie działania są wytłumaczalne, poparte suchymi faktami, a człowiek powinien przyjąć do wiadomości, że tak jest, i już. Natomiast mnie coraz trudniej jest się pogodzić z ludzką wyniosłością, okrucieństwem i wyrachowaniem. Choć teoretycznie wiem, co takie zachowania prowokuje, co je tworzy, a potem umacnia, to po prostu nie jestem w stanie ich zrozumieć i się z nim pogodzić. Przekleństwo psychologa.
Historia pewnego niewinnego zdjęcia
A tę refleksję wywołało całkiem niedawno jedno zdarzenie, które miało miejsce w kraju, będącym kulturowym tyglem – w Indiach. Jakieś trzy miesiące temu wróciłam z podróży po południu Indii – Karnatace.
W jednej ze świątyń byłam świadkiem sytuacji, która wywarła na mnie duże wrażenie i do dziś silnie siedzi mi w głowie. Otóż na trawniku przed świątynią uczniowie z pobliskiej szkoły mieli lekcję. Dzieci w wieku około 12 lat, dziewczynki i chłopcy, którzy wraz z nauczycielem siedzieli na trawie.
Gdy obok nich przechodziłam, dzieciaki zaczęły do mnie machać i uśmiechać się, a ja odpowiedziałam tym samym. Nauczyciel zauważywszy ich reakcję, zapytał mnie, czy nie chciałabym zrobić sobie z nimi wszystkimi wspólnego zdjęcia. No pewnie że tak!
Od razu zaznaczę, że oczywiście mam świadomość, że zainteresowanie moją osobą wynikało z tego, że mam jasną cerę i blond włosy, co rzadko widuje się w Indiach i dlatego przyciąga uwagę. Zatem nie chodziło tu o moją wyjątkowość, a raczej o odbiegający od kanonu wygląd zewnętrzny. Czy mnie to oburza, że w Indiach mnóstwo osób prosi o wspólne zdjęcie? No pewnie, że nie!
Jeśli podchodzą do Was uśmiechnięci ludzie, sympatycznie zagadują i proszą o utrwalenie tej waszej wspólnej, ulotnej chwili, to czy może być coś milszego i bardziej łączącego w podróży? Nawet jeśli jest to tylko kilka minut, nawet jeśli tych ludzi nigdy już nie spotkacie, to są to te momenty, gdy świat się zatrzymuje tylko dla Was. Jest tylko tu i teraz i spotkanie równych sobie osób z różnych rzeczywistości, ale jednego wspólnego świata. Dla mnie to jest kwintesencja poznania i przekazania dobrej energii.
A w Indiach cudowne było dla mnie to, że wielokrotnie na pożegnanie obce kobiety serdecznie ściskały moją dłoń. Kontakt fizyczny, który trawa tylko kilka sekund, ale sprawia, że pomiędzy ludźmi przechodzi iskra dobrej energii, dla mnie jest niezwykle wzruszający i transcendentny. Ta bliskość z drugim człowiekiem jest ponad wszelkimi podziałami, różnicami, religiami, statusami i wszystkim co ten świat zdołało podzielić.
Zresztą, sama proszę ludzi o wspólne zdjęcia dokładnie z takich samych powodów – fascynuje mnie ich uroda, ubiór, uśmiech, chcę zatrzymać ich w swoich wspomnieniach. Uważam zatem, że nie ma w tym nic złego i jest to też pewien wyraz uznania i wspólnego zainteresowania.
Nie rozmawiaj z obcymi
Dlaczego o tym piszę? Bo właśnie to jedno zdjęcie z dzieciakami sprowokowało opisywaną sytuację.
Gdy podeszłam do grupy, przewodnik, z którym zwiedzaliśmy świątynię, popędził za mną i zaczął do mnie wykrzykiwać, że natychmiast mam przestać (co przestać? Być, żyć, rozmawiać z ludźmi?!), bo nie mogę robić sobie takich zdjęć, nie powinnam tu teraz być i to nie moja klasa ludzi (ich jest „niższa”), więc mam z nimi nie rozmawiać. Słowem strasznie się zdenerwował i odegrał dość nieprzyjemną publiczną scenkę. Wszystko na oczach dzieci, które przecież widzą, słuchają i od najmłodszych lat stawiane się w sytuacji podziału na lepszych i gorszych.
Dobrze, że nie widzieliście ich smutku i przerażenia w oczach. I niech mi nikt nie mówi, że do takiego traktowania można się przyzwyczaić.
Jednak ja się chyba zdenerwowałam bardziej, ale z zimną krwią dokończyłam zdjęcia, uśmiechnęłam się do dzieci i nauczyciela i odeszłam, nie dając poznać po sobie wzburzenia. Cóż, wybuchanie emocjami i wszelkie dyskutowanie nie ma tu najmniejszego sensu.
Indie są specyficznym przykładem. To kraj, w którym panuje bardzo skomplikowany system kastowy i silne podziały pomiędzy ludźmi, które są mocno zakorzenione w kulturze i kreowaniu rzeczywistości.
Podstawą indyjskiego systemu kastowego są pojęcia dharma (obowiązki wynikające z miejsca w społeczeństwie i etapu życia) oraz karma (uczynki popełnione w poprzednich wcieleniach). Karma decyduje o charakterze następnego wcielenia w łańcuchu reinkarnacji.
Każdy człowiek rodzi się w konkretnej dżati, czyli grupie, która z góry określa zawód i pozycję społeczną, niezależnie od sytuacji majątkowej rodziny.
Zgodnie ze znaczeniem samego słowa dżati, przynależność do danej kasty następuje automatycznie przez urodzenie, stąd Hindusi mówiący po angielsku, często tłumaczą dżati na angielskie „race” (rasa). Przynależności do kasty nie można uzyskać ani przez małżeństwo (kasta jest grupą endogamiczną), ani przez zasługi, czy wzbogacenie się (kasta nie ma nic wspólnego ze statusem ekonomicznym czy stratyfikacją społeczną).
Taki system z góry dyskwalifikuje jakąkolwiek równość, bo podziały na lepszych i gorszych i pochodzenie, którego nie da się zmienić, bezwzględnie weryfikują pozycję społeczną. Jest to zatem system skrajnie różny od tego, co znamy z zachodniego świata i trudno zrozumieć go przez pryzmat rzeczywistości, w której my się wychowujemy i żyjemy.
Oczywiście obowiązuje nas szacunek i próba zrozumienia innej kultury, ale to według mnie nie znaczy, że mamy obowiązek ją wspierać w zachowaniach, które w tym przypadku prowadzą do silnych podziałów i stereotypów.
Rozdzielmy to sobie jednak: szanowanie innych kultur i próba ich zrozumienia to jest jedno, ale wspieranie ich w zachowaniach, które prowadzą do krzywdzenia innych, to zupełnie co innego. Według mnie trzeba rozróżnić te dwie rzeczy. To że coś ma kilkaset lat i funkcjonuje, to nie znaczy że jest dobre i że należy to powielać, wspierać i że tak powinno być. Nie mam złudzeń, że wpłynę na coś większego ode mnie, ale to co mogę zrobić, to nie dokładać swojej cegiełki do takiego sposobu wzajemnego traktowania się ludzi.
Argumenty z kategorii: żadne
Szczególnie jako przyjezdna nie chcę wspierać podejścia, że świat nie jest równy, a miejsce niektórych jest na szarym końcu, bo kiedyś ktoś, kto miał większą władzę, tak postanowił. W moim świecie, to są nowo poznani ludzie, a nie jakieś trybiki z półek lepszych czy gorszych, biedniejszych lub nie.
To jest trochę taki analogiczny przykład argumentacji dotyczącej wyzysku słoni w przemyśle turystycznym. To że kilkaset lat temu były ważnym, a może i jedynym pomocnikiem człowieka, który transportował ciężkie przedmioty w tartakach czy na budowach, to nie znaczy, że teraz w XXI wieku, kiedy zastępowalnych rozwiązań jest cała masa, wciąż trzeba wykorzystywać słonie. Argumentowanie, że przecież one tak pracują od lat, więc teraz przewiezienie na grzbiecie zblazowanego turysty mu nie zaszkodzi (szkoda tylko, że tych turystów do przewiezienia są miliony), nie ma żadnej racji bytu.
Ktoś kiedyś mi powiedział, że to jest pogląd osoby z zewnątrz, która nie żyje w danym systemie i wydaje jej się, że jej jest najlepszy (a była to osoba, która również pochodzi z Polski). Słuszny punkt. Ale tylko w pewnym stopniu. Niegodzenie się na nierówność, na opryskliwość, na traktowanie ludzi jak popychadła, nie oznacza braku chęci do szanowania danej kultury czy potrzeby zbawienia świata, jak powiedzą złośliwi.
Jest natomiast SZANOWANIEM DRUGIEGO CZŁOWIEKA. I jakkolwiek byśmy tego nie ubrali w historię, układy, politykę, kulturę, za tym wszystkim jest po prostu człowiek, który często nie ma wyboru i od dziecka wmawia mu się, że musi jakiś być, że jest gorszy i niewystarczający lub nie zasługuje za szacunek.
Czy naprawdę musimy zasłaniać się społeczno-historycznymi uwarunkowaniami, żeby taką nierówność usprawiedliwiać?
A może to jest bardzo proste do zmiany, bo wystarczy w innych widzieć ludzi, a nie kategorie.
Ja nie jestem w stanie spojrzeć na innych ludzi jak na nierównych sobie, „gorszy sort”. Jak wiecie to jest pierwszy krok do powstania stereotypów, które niszczą, prowadzą do podziałów i sprawiają, że nasz świat nie jest światem nas wszystkich, ale światem tych „lepszych”, cokolwiek to znaczy.
To nie jest pierwszy raz, kiedy jestem świadkiem lub uczestnikiem takiej sytuacji. Nie chodzi tu tylko o Indie, bo podobne sytuacje spotykam podróżując po całym świecie. Łącznie ze swoim krajem. Ile to razy pracując, np. jako kelnerka w restauracji, czułam się gorsza, głupsza lub niewidzialna. Nikogo nie obchodziło, że w ten sposób dorabiam sobie do podróży, które były moim marzeniem, a jednocześnie studiuję dziennie, osiągam sukcesy naukowe, czyli godzę wiele rzeczy naraz. Dla ludzi byłam tylko „podaj – pozamiataj” i w ich głowach dawało im to prawo to poczucia wyższości i traktowania mnie chamsko, opryskliwie i często obraźliwie.
Niewiele potrzeba, by czuć się lepszym
I tu wkracza temat bodźców, które takie poczucie wywołują. Czasami są to uwarunkowania kulturowe i skomplikowana historia, jak np. w Indiach czy w RPA. Czasami wykształcenie, bo ludziom wydaje się, że jak skończyli studia to od razu dostają status „lepszych i ważniejszych”. Są też oczywiście pieniądze, często wywołujące fałszywe poczucie, że ma się prawo do pomiatania innymi. Czasem wystarczy „tylko” taka bzdura jak pochodzenie z większego miasta. Ile razy byliście świadkiem tego, że ktoś czuł się ważniejszy i lepszy, tylko dlatego, ze urodził się w dużym mieście, a nie w mniejszej miejscowości? Ja obserwuję to nagminnie.
Nie szanujemy tych, którzy pracują fizycznie, bo to jakaś podkategoria; nie mówimy dzień dobry pani sprzątającej w supermarkecie; kelnerkę odsyłamy lekceważącym gestem bez słowa dziękuję za podane dania; nie podoba nam się, że uberem jedzie ktoś z biedniejszego kraju, kto kaleczy język polski; jesteśmy złośliwi dla kolegi z pracy, który ma gorszy samochód. I tak w nieskończoność. Nie trzeba jechać na koniec świata, żeby móc zaobserwować, jak łatwo przychodzi ludziom kategoryzowanie i poczucie wyższości.
Często pytacie mnie, o czym jest mój doktorat. Właśnie o tym. O humanizacji, czyli o poczuciu, że jest się bardziej „ludzkim” i „człowieczym” niż inni. Że jest się lepszą jednostką, bardziej szlachetną i przez to wolno więcej wobec innych. I wynikającej z niej dehumanizacji, czyli odczłowieczania – nietraktowania innych na równi, jako pełnoprawnych ludzi, tylko jako gorszy sort. A co za tym idzie, nadawania sobie prawa do poniżania, wrogości, bądź okrucieństwa wobec innych. Nie tylko pod względem cech charakteru, ale też zachowań czy równych szans.
Słowem, nam ludziom wystarczy nawet niewielki element, którego kurczowo się chwytamy i który ma polepszyć nasze ego, ugruntować chęć bycia krok przed innymi i dać nam poczucie, że to my tu rządzimy.
Schemat uniwersalny dla wszystkich ludzi, powtarzający się w różnych kulturach, wśród osób w różnym wieku i o różnych osiągnięciach. Nikt nie jest wolny od tego mechanizmu, ale każdy może go kontrolować.
Nie urodziłam się wczoraj i wiele już widziałam, ale każda taka sytuacja jest dla mnie jak uderzenie obuchem w głowę.
Zaraz ktoś skomentuje, że nie ma świata idealnego i podziały jak były, tak będą, a ja jestem naiwna, że wciąż mnie to wzburza. Może i tak. Ale to my je kreujemy, więc skoro je stworzyliśmy, to równie dobrze możemy je powstrzymywać.
Widzę tu jedno rozwiązanie. Nauczmy się patrzeć i widzieć ludzi wokół. Patrząc na kogoś innego, dostrzegajmy drugiego człowieka, który tak samo jak my ma plany, marzenia, problemy i niczym się od nas nie różni.
Nie jest naiwnością niegodzenie się na krzywdę innych.
Wybaczcie mi tą mini refleksję, ale zapewne już wiecie, że nie jestem typem podróżnika, którego interesują tylko ładne obrazki, idealne zdjęcia, social media. Staram się na tym blogu pokazywać Wam różne interesujące, inspirujące i przyjemne rzeczy, ale za tym wszystkim kryje się znacznie więcej. I jeśli chcemy podróżować, poznawać i uczyć się o innych kulturach, to przede wszystkim musimy chcieć widzieć i nie być obojętnymi na krzywdę ludzi wokół.
Chciałam Wam przekazać tylko tyle lub aż tyle. To już zostawiam Wam do Waszej refleksji. Czasami zatrzymajmy się i zastanówmy, o co w tym wszystkim chodzi i gdzie jest źródło tego, że nasz świat nie jest idealny.
A na koniec życzę sobie i Wam, żebyśmy potrafili widzieć siebie nawzajem. Zawsze i niezależnie od okoliczności.
Ten post ma 4 komentarzy
Właśnie wróciłam z pracy jako kelnerka właśnie z poczuciem beznadziejności, ale też odkładam na podróże i wiem, że to tylko sytuacja przejściowa, bo studiuję by zostać psychologiem. Dzięki za dobre słowo i inspirację.
Natalio! Bardzo mi przykro, że czegoś takiego doświadczasz. Wiem, że to jest paskudne i przytłaczające. Jeśli nie możesz zmienić tej pracy, to trzymaj się tam jak się da i walcz o ten szacunek! Jestem z Tobą i bardzo Ci kibicuję w walce o Twoje marzenia. Ściskam Cię mocno na pocieszenie :*
Niesamowicie mądry i wartościowy tekst. Dzięki za tą refleksję. Ja często mam podobne myśli.
Bardzo dziękuję Alicjo :)