Góry Tęczowe w Peru – widoki jak z bajki, a doświadczenie „gówniane”

Góry Tęczowe w Peru to wciąż mało turystyczne miejsce. Jeszcze kilka lat temu docierali do nich nieliczni, robiąc prawie tygodniowy trekking od strony Boliwii. Od strony Peru były bowiem niedostępne.

Naczytałam się skrajnie różnych opinii o tym trekkingu. Wiele zależy też od pogody. Jeśli trafi się suchy i słoneczny dzień, to może jest łatwiej, a na pewno przyjemniej wspinać się na szczyt. Jest koniec marca, a zatem koniec pory deszczowej, ale pogoda wciąż jest niestabilna. To jednak nie deszcz wzbudza moje obawy, ale dość duża zmiana wysokości, którą trzeba będzie pokonać w czasie wejścia.

To chyba pierwszy moment, w którym mam ochotę odpuścić i machnąć ręką na kolejny zaplanowany punkt. Zaczynam odczuwać intensywność tej wyprawy i jej ogromne tempo.

Nie pasuje mi też wizja wstawania o drugiej rano, a potem dwugodzinnego kręcenia się po Cusco w autobusie, który będzie podjeżdżał pod każdy hotel i motel i zbierał grupę turystów, którzy zapłacili za wejście. Nie dość, że to strata snu, to jeszcze czasu. Zresztą wspólne posiłki w trzydziestoosobowej grupie i wchodzenie zwartym szykiem (o ile ktoś nie zostanie w tyle i nie trzeba będzie na niego czekać) w identycznych kamizelkach odblaskowych, to nie są moje klimaty. Nie znoszę grupowego robienia czegokolwiek.

Potrzebuję jednak kierowcy, który zawiezie mnie na miejsce. Przez pół dnia odbijam się zatem od biur podróży w miasteczku, szukając alternatywy dla zorganizowanego wejścia. Aż w końcu trafiam do malutkiego biura, gdzie dowiaduję się, że za dopłatą (a jakże! Samotność kosztuje) dostanę prywatny samochód z kierowcą, przewodnikiem i mogę liczyć też na posiłki przed wejściem, w trakcie i po. To całkiem duże ułatwienie, gdy nie trzeba martwić się o jedzenie. Zwłaszcza, że będę musiała martwić się o to, by dać radę dotrzeć na szczyt.

Nastęnego dnia ruszamy o 5 rano. Po około trzech godzinach jazdy naszym pierwszym przystankiem jest wioska, w której mamy zjeść śniadanie przygotowane przez kobiety z miejscowego plemienia. Wita nas pięć przepięknie ubranych Peruwianek, które z uśmiechem na ustach zapraszają do stołu.

Dom jest bardzo skromny, ma tylko drewniany stół, kilka krzeseł i prowizoryczną kuchnię. Kobiety krzątają się wokół, dyskutują między sobą, poprawiają dekorację stołu.

Jestem zachwycona, jak kobiecą ręką wyczarowały przyjemny klimat w tak prostym miejscu. Na lnianym obrusie nie zabrakło świeżo zerwanych kwiatów, zielonych gałązek czy symetrycznie ułożonych owoców.

Dojazd do parkingu, gdzie mamy zacząć trekking zajmuje nam już tylko dwadzieścia minut. Z tego miejsca pierwsze podejście wygląda łagodnie. Zwykłe wzniesienie, widać też jakąś wydreptaną ścieżkę. Pakujemy do plecaków wodę, niewielkie butle z tlenem, lunch i ruszamy pod górę. Humory w miarę nam dopisują, ale trwa to jakieś dziesięć minut, dopóki nie orientujemy się, że ścieżka, którą widzieliśmy z dołu, to tylko smugi rozbebłanego błota. Niedawno musiał padać deszcz, bo ziemia rozmiękła i wszystko zamieniło się w błotną breję. Pomimo w miarę łagodnego podejścia nogi zapadają nam się po kostki w błoto i ślizgamy się na prostej trasie. Po dwudziestu minutach (zamiast kilku, bo tyle to powinno zająć) jesteśmy już nieźle upaprani. Przewodnik – miejscowy, który pokonywał tę trasę kilkadziesiąt razy, sam jest zdziwiony i wkurzony, ale oczywiście robi dobrą minę do złej gry.

Wiadomo, że nikt nie odważy się zawrócić na samym początku. Zresztą droga robi się płaska i mimo błota jest to bardziej spacer niż trekking. Czujność zostaje na chwilę uśpiona. Po drodze mijamy ogromne stado alpak i lam, które należą do ludzi z miejscowego plemienia. To raczej płochliwe zwierzęta, więc nie sposób podejść do nich bliżej, bo uciekają w ekspresowym tempie przy każdym bardziej gwałtownym ruchu. Stajemy więc na chwilę, żeby je podziwiać.

Góry Tęczowe to ziemia niczyja. Teoretycznie należą do Peru, ale rząd zdjął stąd swoją jurysdykcję, bo takich małych plemion jest tu za dużo i trudno byłoby je zasymilować i wymagać od nich, aby żyły jak reszta mieszkańców kraju.

Jednak wkroczenie zachodniego świata trochę na nich wpłynęło i sprawiło, że zaadaptowali się biznesowo. Otóż ich głównym źródłem utrzymania są konie, którymi wwożą turystów (dosłownie) praktycznie na sam szczyt. I teraz wielkie rozczarowanie, o którym mało kto pisze. Myślicie, że wszyscy są tacy odważni i na własnych nogach stawiają czoło temu trekkingowi? Otóż nie. Większość ludzi odpada na samym początku i wynajmuje konia od miejscowych, żeby go zawieziono. Widok jest tragikomiczny.

Superprofesjonalnie ubrany turysta dynda sobie nogami na małym, wychudzonym koniku, którego ciągnie na górę rześki miejscowy w cienkich sandałach. Biedne udręczone zwierzęta. Jestem jednak zdania, że jeśli sam nie jesteś w stanie wejść na tę górę, to znaczy, że nie jest ona dla ciebie.

Spacer przestaje być jednak przyjemny w momencie, kiedy stajemy pod głównym podejściem. Patrzę z niedowierzaniem na wielkość tej góry, ale wciąż myślę, że przecież to nie jest górska wspinaczka. No i zaczyna się. Problem tkwi nie w jej stromości, tylko w byciu na ciągłym przydechu. Od momentu startu na wysokości około czterech tysięcy pięciuset metrów trzeba wdrapać się na wysokość prawie pięciu tysięcy dwudziestu metrów nad poziomem morza. I to wszystko w ciągu trzech – czterech godzin. Tlenu jest bardzo mało, czego efektem jest to, że dosłownie co pięćdziesiąt metrów muszę przystanąć, żeby odpocząć. Nogi dają radę, ale płuca już nie. Niby mam stężony tlen i co jakiś czas się nim wspomagam, ale daje on ulgę tylko na kilka kolejnych minut.

Drepczę noga za nogą i szczerze przeklinam moment, w którym zachciało mi się zobaczyć te góry. Przynajmniej w tej chwili jest mi wszystko jedno i marzę tylko o tym, aby to się wreszcie skończyło. A to dopiero połowa drogi.

Ludzie po drodze zaczynają odpadać i zawracać ze zbolałymi minami. Przyznam, że zaczynam fantazjować na temat tego, jak to byłoby wspaniale siedzieć na tym koniu i już nie musieć się dusić. Z zazdrością pomieszaną z oburzeniem spoglądam na tych, którzy w tym najtrudniejszym i najbardziej stromym podejściu rozsiedli się na tych koniach i mijają mnie z politowaniem w oczach.

(…)

Wychodzę zza kolejnego pagórka i wtedy to widzę. Ostatnią prostą. W miarę równy odcinek zakończony ostrym podejściem i gdzieś tam w tle majaczący tęczowy szczyt. Przede mną kolory zaklęte w kamieniu. Góry zawdzięczają swoją kolorystkę zróżnicowanym minerałom, które nadają im różne barwy. Głównie w odcieniach beżu i czerwieni.

Mijam udręczonych i ubrudzonych błotem ludzi. Nieciekawy widok. I właśnie wtedy, kiedy myślę, że już gorzej być nie może, zaczyna padać grad, potem śnieg, a na końcu deszcz.

Ścieżka zmienia się w błotnistą rzekę, ludzie wpadają w błoto po kolana, konie się zapadają. Wszyscy mamroczą pod nosem przekleństwa w swoich językach. Mnie już jest wszystko jedno, kiedy kolejny raz błoto połączone z odchodami lam i koni, których wszędzie jest tu pełno, wlewa mi się do buta. Jestem mokra, zziębnięta i chyba nigdy nie byłam tak brudna.

Przewodnik pozostaje niewzruszony, jakby właśnie wrócił ze spaceru po parku. Za to jest nieźle ubabrany błotem (powiedzmy, że jest to błoto). Natomiast kierowca, który odwozi mnie dwa dni później na lotnisko w Cusco, przyznaje się, że dzień po trekkingu nie był w stanie wstać z łóżka i był tak wykończony, że spał przez dwadzieścia godzin.

Góry Tęczowe versus Peruwiańczyk 1:0. To nie była równa walka.

[…] był to fragment mojej książki „Ameryka Południowa – śladami cudów natury

Jeśli chcecie poznać dalszy ciąg tej historii oraz inne opowieści z mojej wyprawy do Ameryki Południowej, zapraszam do przeczytania książki (kliknijcie TUTAJ).

 Jeśli moje wpisy i rekomendacje inspirują Was i pomagają planować wymarzone podróże, będzie mi ogromnie miło, jeśli postawicie mi kawę, która da mi jeszcze więcej energii do działania i dalszego tworzenia. Nad każdym wpisem spędzam wiele dni, tak by był on jak najbardziej pomocny. Kawa zawsze się przyda! :)

Postaw mi kawę na buycoffee.to