Salar de Uyuni w Boliwii, czyli największa pustynia solna na świecie to cel sam w sobie. Nie jest jednak łatwym przeciwnikiem. Można się do niej dostać dwojako. Albo lecąc do miejscowości, która znajduje się na jej granicy, albo docierając do niej drogą lądową. I to właśnie stanowi to wyzwanie. Do Salar de Uyuni muszę dostać się od strony Atakamy w Chile, co oznacza pokonanie tysiąc stu kilometrów przez skalno-pustynne pustkowie bez dróg.
A to wiąże się z pewnymi technicznymi wyzwaniami. Po pierwsze nie ma opcji, żeby to zrobić bez odpowiedniego samochodu z napędem na cztery koła, a po drugie bez znajomości terenu, bo przez cały ten odcinek nie uświadczy się znaków drogowych, GPS nie działa, nie ma też zasięgu. Słowem człowiek jest skazany na swój instynkt w terenie i doświadczenie.
Nie mam jednak zamiaru rezygnować z tej podróży, bo w tym przypadku powiedzenie „droga jest celem” jak najbardziej pasuje. Pomiędzy Chille a Boliwią, w stronę Salar de Uyuni znajdują się jedne z najbardziej bajkowych lagun Ameryki Południowej. I to one stanowią tu jedną z największych atrakcji.
Decyduję się połączyć siły z miejscowym kierowcą, który zna ten teren jak własną kieszeń. Tak poznaję Luisa, który staje się moim sterem i okrętem, i jedyną opoką w tej pustej przestrzeni.
Spotykamy się z samego rana na granicy boliwijsko-chilijskiej. Luis jest ode mnie młodszy, ma dwadzieścia siedem lat. Mówi po hiszpańsku, ale też w keczua, jak przystało na potomka Inków. Jestem zafascynowana jego urodą. Rysy twarzy ma wyostrzone, lekko skośne oczy, odcień skóry dość ciemny. Jest też znacznie niższy ode mnie, ale jak mi tłumaczy – to raczej przeciętny wzrost wśród jego znajomych i rodziny. Uwielbiam tę różnorodność ludzi, której można doświadczyć, podróżując. Dla mnie to jeden z najpiękniejszych aspektów poznawania.
Zanim wyruszamy, Luis sprawdza jeszcze zapas wody i kanistry z benzyną, czyli rzeczy bez których nie będzie można się obyć, a których są nie do zdobycia na drodze przez pustkowie.
Nasz samochód to dwudziestoletnia Toyota. Na pierwszy rzut oka wygląda tak, jakby miała się rozpaść. Okazuje się jednak, że tu w Altiplano najlepiej sprawdzają się właśnie takie samochody bez nowoczesnej elektroniki, bo w razie czego najłatwiej je naprawić na środku niczego.
Już po pół godzinie jazdy rozumiem, dlaczego droga z San Pedro do Salar de Uyuni nazywana jest najgorszą w Boliwii, a nawet w całej Ameryce Południowej. Sądzę, że dużą rolę odgrywa fakt, że tu nie ma żadnej drogi! Ślady opon co pięćset metrów to nie jest droga, tylko jakaś namiastka poczucia, że jedzie się w dobrym kierunku. Luis ma w tym temacie inne zdanie i zapewne wyjątkowe zdolności zauważania tego, co według niego jest drogą, a co nią nie jest. Próbuje mi na przykład wytłumaczyć, że bruzda po lewej stronie i dwa kamienie obok to już jest droga. Kiedy ja wskazuję coś podobnego sto metrów dalej, to zdziwiony stwierdza, że tam nie ma żadnej drogi i to już jest „pobocze”. Widać potrzeba boliwijskiej krwi w żyłach, żeby nie łamać tych pustynnych przepisów.
Telepie nas na prawo i lewo na wybojach i co i raz uderzam głową o dach. Jeśli wydawało mi się, że doświadczyłam off-roadu życia na Atakamie, to teraz absolutnie odszczekuję to w swojej głowie.
Jedziemy przez Reserva Nacional de Fauna Andina Eduardo Abaroa w departamencie Potosí. Region ten leży na tzw. Altiplano, czyli drugim co do wielkości – po Tybecie – płaskowyżu świata leżącym na obszarze Peru, Boliwii, Chile i Argentyny, otoczonym pasmami Kordylierów. Ta pofalowana przestrzeń wznosi się na wysokości od trzech tysięcy sześciuset pięćdziesięciu do czterech tysięcy stu metrów nad poziomem morza, jest szeroka na dwieście i długa na osiemset kilometrów. Kolejne zmiany wysokości ma się jak w banku.
Teren słynie głównie z trzech niesamowitych lagun: Laguna Blanca (Laguny Białej), Laguna Verde (Laguny Zielonej) i Laguna Colorada (Laguny Czerwonej), choć według tłumaczenia znaczy kolorowa, to w Ameryce Południowej na wszystko co jest czerwone mówi się colorado).
Naszym pierwszym celem jest Laguna Blanca. Gdy do niej dojeżdżamy, nie ma żadnego innego samochodu. Gdzie się podziały te, które stały obok nas na parkingu i miały ruszać tą samą, zresztą jedyną, drogą?
Luis parkuje zaraz obok tafli wody, więc wychodząc z samochodu, prawie do niej wpadam. Widok mnie zamurowuje. Tafla wody jest idealnie gładka, nic nie mąci jej spokoju. Znajdujemy się na wysokości czterech tysięcy trzystu pięćdziesięciu metrów nad poziomem morza. Gdzieś tam, w innym świecie unoszę się ponad półtora kilometra nad Rysami.
Laguna Verde i Blanca to w sumie jedna wielka laguna, bowiem są ze sobą połączone. Leżą u stóp jednego z najwyższych wulkanów na świecie – Licancabur, wyrastającego na wysokość pięciu tysięcy dziewięciuset dwudziestu metrów nad poziomem morza dokładnie na granicy Boliwii i Chile. Odbija się on idealnie w wodzie laguny. Gdybym tu nie stała na własnych nogach i ktoś pokazałby mi zdjęcie, to trudno byłoby mi uwierzyć, że nie jest to namalowany obraz. Ale nie jest. To po prostu kolejne dzieło natury, które tworzy jakby od niechcenia, pod wpływem kaprysu.
Laguny, które mam teraz przed sobą, mimo że są połączone, różnią się od siebie kolorem wód. Kolor zielonkawoturkusowy Laguny Verde spowodowany jest dużą zawartością związków magnezu w wodzie.
Ten zamrożony widok przerywa nagle malutka wikunia, która nieśmiało podchodzi do brzegu i pyszczkiem powoduje niewielkie zmarszczki na wodzie. Jest bardzo płochliwa. Nie chcemy jej straszyć, więc po cichu wycofujemy się do samochodu i ruszamy w stronę gejzerów.
Otwieram okno, żeby zaczerpnąć trochę powietrza. Niewiele to jednak daje, bo na tej wysokości tlenu jest jak na lekarstwo. Jestem na lekkim przydechu, mimo że biorę oddech tak głęboki, że aż kłuje mnie w płucach.
I wtedy zaczynam czuć intensywny zapach siarki. Wjeżdżamy na jeden z kilku na świecie terenów występowania gejzerów. Kłęby pary unoszą się wokół samochodu, a z ziemi co jakiś czas tryskają fontanny gotującej się wody.
W jamach skalnych bulgocze gęste błoto, które ma zaskakujący niebieski kolor. Czuć, że natura żyje tu własnym życiem, a pod powierzchnią ziemi kryje się niewiarygodna siła, która tylko czeka, żeby wydobyć się na zewnątrz.
Niedaleko znajduje się jedno z najwyżej położonych kąpielisk na świecie. Na wysokości czterech tysięcy ośmiuset metrów nad poziomem morza, czyli wyżej niż Mont Blanc, można rozgrzać się na środku tego pustkowia. Tym razem rezygnuję. Pomimo słońca wcale nie jest ciepło i wizja przebierania się w temperaturze dziesięciu stopni średnio mnie zadowala. Zresztą przy takich wysokościach obciążanie organizmu dodatkowym skokiem temperatury jakoś nie wydaje się kuszące.
Poza tym i tak mam w głowie nasz kolejny punkt – Lagunę Colorada. Dojechanie do niej zajmie nam kolejne dwie godziny. Jednak widoki za oknem nie nudzą się nawet na minutę. Przestrzeń jest tak czysta, jasna. I ta cisza. Uczę się na nowo, co to właściwie znaczy słyszeć ciszę.
Luis puszcza swoje ulubione peruwiańskie kawałki, które niesamowicie pasują do krajobrazu za oknem. Opowiada anegdoty o swojej rodzinie. Ma świetne poczucie humoru. To skłania mnie do refleksji, że niezależnie od kultury, z której się wywodzimy, poczucie humoru jest tym czynnikiem, który łączy ludzi nawet z najbardziej odległych krańców świata.
Nie zauważam, kiedy mijają dziesiątki kilometrów. Mkniemy przez wielką pustkę, a ja czuję się ukołysana przez górzysty krajobraz.
Po drodze zajeżdżamy do jedynego miejsca noclegowego na tym pustkowiu. To miejsce przystanku tych. którzy zostają w okolicy na dłużej. Miejsce wygląda trochę jak z horroru, tylko że w biały dzień.
Nikogo w nim nie ma, z wyjątkiem lam. Lokalni mieszkańcy, którzy obsługują ten „motel” gdzieś wyparowali. Oprócz rozpadającego się budynku, w którym służy za sypialnię i jadalnię, jest tez kilka – uwaga – sklepów. Oczywiście pustych i bez towaru. Hitem jest dla mnie ten z wymalowaną na ścianie reklamą coca-coli. Globalizm pełną parą. To jest dopiero nazywa rozpoznawalność marki.
Kiedy dojeżdżamy do Laguny Colorado, jestem jak w transie, z którego wyrywa mnie to, co widzę przed sobą. Laguna znajdująca się na wysokości czterech tysięcy pięciuset sześćdziesięciu metrów nad poziomem morza walczy obecnie o uznanie jej za jeden z siedmiu cudów natury. A ja od tej chwili z całych sił jej dopinguję, żeby zdobyła ten tytuł. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Wokół mnie jak okiem sięgnąć rozlewa się laguna o tak intensywnej pomarańczowoczerwonej barwie, jakby ktoś wlał do niej hektolitry farby.
Kolor wynika z dużej zawartości alg o czerwonej pigmentacji. Odcień wody jest doskonały i nasycony. Jakby tego było mało, w promieniach słońca lśnią na niej jak różowe diamenty flamingi andyjskie. Jest ich tu ponad pięćdziesiąt tysięcy. Nie robią sobie nic z naszej obecności. Po prostu dostojnie brodzą w płytkich wodach laguny. Są tu u siebie, pasują idealnie, jakby to było ich miejsce od zawsze i najbardziej na świecie odpowiadało ich kolorystyce.
Siadam na brzegu, bo w sumie nic innego niż podziwiać tę scenę, zrobić nie mogę. Jest po prostu doskonała. Za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że już nic lepszego nie zdołam zobaczyć podczas tej podróży, Ameryka Południowa przyjmuje wyzwanie i szybciutko sprowadza mnie do parteru. I zawsze, ale to zawsze wygrywa. To bezapelacyjnie najpiękniejszy kontynent, który miałam okazję oglądać. Wart każdej złotówki, każdego bezdechu i każdej godziny bólu głowy od wysokości. Cena, którą trzeba zapłacić za bycie częścią tego świata, jest niczym wobec tego, co dostaje się w zamian.
Jestem szczęśliwa. To jedyne uczucie, które łatwo mi w tej chwili nazwać, kiedy patrzę na tę feerię kolorów. Tak spokojną w swoim pięknie i niezagrożoną niczym ani nikim. Wspaniała chwila.
Siedzę tak długo, za długo, i Luis zaczyna się już trochę niecierpliwić, bo przed nami szmat drogi, a do Salar de Uyuni musimy dotrzeć przed zachodem słońca.
Im bliżej celu, tym częściej pojawiają się nieliczne osady, pozostałości po gorączce srebra. W czasach hiszpańskich podbojów Płaskowyż Boliwijski był obszarem produkcji tego kruszcu i w jego poszukiwaniu ściągali tu nawet rewolwerowcy z amerykańskiego Dzikiego Zachodu.
Mówi się, że za ilość srebra wydobytego przez Hiszpanów w rejonie Potosí można by zbudować most pomiędzy Madrytem a La Paz. Jeden pas tego mostu mógłby być zbudowany z kości ludzi, którzy zginęli w kopalniach srebra z powodu makabrycznych warunków pracy. Problemem był nie tylko brak jedzenia (na takiej wysokości przy górzystym ukształtowaniu terenu trudno uprawiać zboża), ale przede wszystkim wysokość, która nie sprzyjała wytężonej pracy w kopalniach.
Czasy intensywnego wydobywania tego kruszcu minęły jednak bezpowrotnie i teraz oczom przyjezdnych ukazują się jedynie skromne i zaniedbane wioski. Przejeżdżając przez jedną z nich, trafiamy na niespodziankę. Na środku piaskowej przestrzeni pojawia się ni z gruszki, ni z pietruszki „szlaban” lub raczej belka, która ma go imitować. Po jego dwóch stronach przysypiają miejscowi Boliwijczycy. Gdy tylko do nich podjeżdżamy, leniwie do nas podchodzą. Okazuje się, że właśnie przejechaliśmy płatny odcinek drogi i musimy uregulować opłatę. Jakiej drogi i za co niby płacimy, wiedzą chyba tylko oni.
Do miejscowości, która graniczy z pustynią solną, dojeżdżamy już po ciemku. Pomimo tego że niby większość czasu spędziłam dziś w samochodzie, dosłownie padam ze zmęczenia. Jednak trudno przyzwyczaić się do tych ciągłych zmian wysokości.
To zdecydowanie nie jest podróż dla każdego. Nie chodzi tu wcale o pieniądze, bo Boliwia jest stosunkowo tanim krajem, jeśli chce się podróżować budżetowo. Natomiast ta niewielka zawartość tlenu i trudności z oddychaniem mogą wykończyć nawet najbardziej wysportowanych i zaprawionych podróżników.
Na koniec zostawiam Was jeszcze z filmikiem z mojej podróży po Ameryce Południowej – śladami cudów natury.
Więcej historii z tej podróży znajdziecie w mojej KSIĄŻCE (kliknijcie TUTAJ).
Ten post ma 7 komentarzy
Zaniemówiłam z zachwytu! Istna bajka!
Boliwia to moje wielkie marzenie, zaraz po Peru oczywiście. Postanowiłam sobie, że to będzie mój prezent na 35 urodziny, więc mam jeszcze 2 lata na realizację! Mam nadzieję, że się uda, bo te widoki są oszałamiające, powalające i wogle cudo! <3
Super Ewelino! Piękne marzenie! <3 Trzymam kciuki, żeby stało się Twoim prezentem! :))
Ale piękne zdjęcia! To musi być niesamowite być w takim miejscu, z dala od cywilizacji i tłumu ludzi. Jakby człowiek był na jakiejś inne planecie, ale takiej ładniejszej :D Choć przyznam, że ja bym się trochę bała takiej wyprawy. A co jak ten samochód naprawdę się zepsuje? To chyba tylko dla ludzi o mocnych nerwach heh
To naprawdę wyjątkowe przeżycie dla tych, którzy lubią taką przestrzeń, przyrodę i pustkę. Nagle człowiek zastanawia się jak wytrzymuje w zatłoczonym mieście :) Co do samochodu – podobno mają swoje sposoby i tą trasę co jakiś czas ktoś przejeżdża, więc pomoc prędzej czy później by nadeszła. Chyba… :D
A mnie najbardziej podobają się lamy haha :D Co za cudaki! Zwłaszcza ta przed sklepem jakie ma niebieskie oczyska :) Ps świetny, inspirujący filmik!
ahah Asiu to prawda, one są prześmieszne :))) Choć bardzo płochliwe, więc za blisko nie da rady podejść :)