Jak Ty sobie radzisz z tymi ciągłymi powrotami? – zapytała mnie ostatnio znajoma. Podróżujesz do tych pięknych miejsc, a potem musisz wracać do szarej, przytłaczającej rzeczywistości. I to kilka razy w roku. Ja bym tego nie zniosła.
Pytanie o powroty z wyjazdów pojawia się ostatnio częściej, niż to „Skąd masz pieniądze na podróże?”.
Ale zacznijmy od początku.
Szykowaliście się na wyjazd przez kilka tygodni lub miesięcy, wyszukiwaliście miejsca warte odwiedzenia, na tydzień przed, codziennie odświeżaliście prognozę pogody, żeby potwierdzić, że na pewno będzie ładnie. Słowem – jesteście przed wymarzonym wypadem. W końcu jedziecie – jest cudownie, wyjazd idzie zgodnie z planem, ale im bliżej końca, tym mniej rzeczy Was cieszy, myśl o powrocie sprawia, że oblewa Was zimny pot, a serce zaczyna kołatać w piersi. Ostatni dzień to już kompletny dramat, bo nie możecie przestać myśleć o tym, że to już koniec i zaraz trzeba będzie wrócić…
Tak jest. Witajcie w świecie depresji popodróżniczej.
Zjawisko stało się na tyle powszechne, że psychologowie nazwali je post holiday tension – PHT, czyli napięcie pourlopowe, zwane również depresją powakacyjną. Według badań doświadcza go 70 procent pracujących Europejczyków. Najgorzej radzą sobie z powrotami Brytyjczycy, bo aż 83 procent z nich po powrocie z wakacji ma pogorszony nastrój, a 36 procent osób nie może skoncentrować się na niczym innym, niż rozpamiętywaniu wyjazdu.
Wiecie co? Ja zupełnie nie znam tego uczucia. Bynajmniej nie dlatego, że mam życie idealne, usłane różami, a moje wyjazdy to wakacje. Nie są wakacjami i nigdy nie były, a ja pomimo wszystko nie ruszam się na nie bez pracy i komputera, więc nie ma w nich żadnych przerw. To co trzyma mnie na powierzchni, to mój punkt odniesienia. Nigdy nie traktowałam Polski jako mojej szarej, gorszej rzeczywistości. Nie mam też poczucia, że skądś wracam. Od wielu lat czuję, że jestem po prostu obywatelem świata, co znaczy dla mnie tyle, że gdzie nie pojadę znajduję dla siebie przestrzeń i szybko się do niej adaptuję. Oczywiście są miejsca w których czuję się lepiej niż w innych, ale nie zmienia to faktu, że przemieszczanie się i życie w różnych krajach na świecie jest częścią mojej rzeczywistości. Nigdy nie uciekałam przed życiem, które mam w Polsce. To jest to samo życie, które mam w każdym innym miejscu na świecie. Jeśli gdzieś się przeprowadzam to wynajmuję mieszkanie, płacę rachunki, kupuję karnet na siłownie, idę do dentysty, znajduję sobie znajomych. Zwykłe sprawy, które robię w Polsce.
Mówienie o tym, że skądś wracam brzmi trochę tak, jakbym na chwilę zostawiła swoje życie za drzwiami i zrobiła sobie od niego przerwę. Ale przecież to tak nie działa. To cały czas jest moje życie i lepsze lub gorsze, z ładnym widokiem lub nie, jest moje i nie chce od niego uciekać.
Podróże nie są dla mnie zatem odskocznią od życia, którego nie znoszę, tylko są tym życiem. Ze wszystkim swoimi pięknymi i beznadziejnymi chwilami. A jakkolwiek byśmy chcieli takie chwilę będą się zdarzać w Polsce, w Stanach czy na Bali. Żadne z tych miejsc nie uwolni nas od problemów. Już kiedyś Wam o tym pisałam w „12 refleksjach po 12 latach podróżowania”, że problemem jest to, że dla ludzi podróże są synonimem ucieczki od codzienności, nieudanego związku czy nieumiejętności radzenia sobie we własnym środowisku. Mam wrażenie, że coraz bardziej popularny staje się motyw przewodni podróży: „Miałem dość swojego życia, więc kupiłem bilet w jedną stronę na koniec świata”. Ludzie rzucają wszystko i wyruszają jak najdalej, wierząc, że pozbyli się problemu. Niestety w większości przypadków problemem jesteśmy my sami, więc zmiana kraju nie sprawi, że nagle staniemy się zupełnie nową osobą. Jeśli nie wierzysz w siebie, nie masz w sobie determinacji lub ciągle wdajesz się w toksyczne związki, to będziesz robił to niezależnie od kraju, w którym będziesz mieszkał.
Podróżowanie nie jest magiczną różdżką i jeśli chce się coś polepszyć w swoim życiu, to warto zacząć od siebie, a nie od zmiany miejsca.
Piszę o tym, bo coraz częściej widzę smutnych znajomych, którzy właśnie wrócili z pięknej podróży, ale nie czują się dzięki temu lepiej i nie są szczęśliwsi. Sprawiają jednak wrażenie, że jeszcze bardziej nie mogą odnaleźć się w swoim życiu. I tu powstaje pytanie:
Czy finalnie podróżowanie daje nam szczęście?
Odpowiedź na to próbowali znaleźć holenderscy naukowcy z uniwersytetu w Bredzie, którzy sprawdzali, jak wyjazd na wakacje zmienia poczucie szczęścia człowieka. Przebadali ponad 1,5 tys. dorosłych mieszkańców Holandii. Z tego 974 wyjechało wypoczywać, a reszta została w domu. U osób wyjeżdzających zaobserwowali natychmiastowy powrót do nastroju z przed wyjazdu. W ciągu 1-2 dni uczestnicy, którzy wyjeżdżali zestresowani i zmęczeni, po powrocie czuli się dokładnie tak samo źle lub gorzej. Nie znaleziono również żadnych różnic w poziomie szczęścia pomiędzy nimi, a tymi, którzy na urlop nie pojechali.
Co najbardziej uderzające, ludzie czuli się najszczęśliwsi, czekając na urlop, a nie podczas jego trwania lub zaraz po nim. Konkluzja jest zatem taka, że finalnie podróż ani nie poprawiała nastroju, ani nie dawała kopa do działania.
I teraz powstaje pytanie jak to się dzieje, że teoretycznie spełniając swoje marzenia (większość ludzi powie tak o podróżach) nie znajdujemy w nich tej inspiracji i ekscytacji, która powinna podnosić naszą jakość życia.
Według powyższych holenderskich badań, sedno sprawy tkwi w zbyt dużym rozdźwięku pomiędzy naszą codziennością, a wyobrażeniem życia które mamy na wakacjach. Po wyjazdach zdecydowanie obiecujemy sobie zbyt dużo, a nasze oczekiwania co do bycia w krainie idealnej windują w górę. I nagle okazuje się, że wyjazd nie potrafi nadrobić przemęczenia pracą, niewyspania, nielubianego zajęcia czy problemów rodzinnych. Po prostu je odwleka o kilka dni, czy tygodni. A świat, który zostawiamy za sobą jest taki jaki był wtedy, gdy wyjeżdżaliśmy i jakoś nie chce się sam naprawić.
A gdyby tak ugryźć to od innej strony?
Potraktować podróże jako dopełnienie naszego życia, a nie jego sedno? O ile mniejsza ciążyłaby na nas odpowiedzialność, że wyjazd musi być idealny, a powrót nie gorszy.
Chciałabym Wam poradzić jakieś mądre sposoby na obniżony nastrój po podróży, ale po prostu w moim przypadku nie działają. Poczytałam sobie różne rady i większość z nich jest jakimś mamieniem się, a nie rozwiązaniem problemu. Oglądanie zdjęć po podróży, jedzenie potraw, które kojarzą nam się z wyjazdem, czy myślenie już o kolejnym, byleby mieć jakiś cel w życiu i dzięki temu przetrwać (dosłownie!) są dla mnie tylko krótkoterminowym rozwiązaniem.
Miałam w swoim życiu okres, w którym każdy powrót z wakacji był jakimś mini dramatem. Ale potem wyjazdów zaczęło być coraz więcej, a ja doszłam do wniosku, że jeśli się nie ogarnę, to będę cierpieć za każdym razem, kiedy gdzieś wyjadę i to będzie działo się za często. Nie chciałam być na równi pochyłej. Zaczęłam więc pracować nad rzeczywistością, którą miałam wokół siebie w kraju. Zainwestowałam więcej czasu i wysiłku w polepszenie relacji z innymi ludźmi, postanowiłam inaczej podchodzić do swojej pracy i cieszyć się nią, znajdowałam więcej czasu tylko dla siebie. I krok po kroku doszłam do momentu, że jest naprawdę dobrze i nie potrzebuję ratunku na końcu świata. Podróże zaczęłam traktować jako stały element mojego życia, pozwalając sobie cieszyć się z fajnych momentów, ale też smucić się, kiedy coś na wyjeździe idzie nie tak. Bez poczucia winy, że marnuję najlepszy czas swojego życia.
Od kilku lat najlepszy czas jest dla mnie stałą, bo zrozumiałam, że zadowolenie z życia to nie jest ciąg samych szczęśliwych chwil i sukcesów, ale też akceptowanie porażek i momentów przygnębienia. Szczęście niezależne jest od pojedynczych chwil, ale od balansowania na powierzchni z poczuciem, że wszystko będzie dobrze. Działa to tak samo w Polsce czy w Australii. W słoneczną pogodę, czy w zimie.
Tym tekstem chciałabym Wam dać pewną refleksję na temat uciekania podróżami do lepszego życia, które tak naprawdę nie istnieje. Życie wszędzie będzie tak samo szare, jeśli tą szarość mamy w sercu. Jeśli nie lubimy i nie akceptujemy siebie i tego co robimy na co dzień, to wierzcie mi, nie ma takiego miejsca na ziemi, które nas uratuje przed nami samymi. I nagle może okazać się, że wspaniała podróż stanie się udręką, bo będzie tylko przypominała o tym, co czeka nas w domu. Niezależnie gdzie ten dom sobie stworzyliśmy.
A Wy jak odnajdujecie balans pomiędzy wyjazdami a powrotami? Dajcie znać w komentarzach, z chęcią poznam Wasze zdanie.
Ten post ma 8 komentarzy
Bardzo ładnie napisane, ale nie zgadzam się z ta magiczną różdżką ;) (tutaj sądzę po sobie) dzięki podróży się zmieniłam, nadal zmieniam, swoje nastawienie, postrzeganie świata, a co najważniejsze stosunek do ludzi :) i myślę, że wiele osób też tak miało, muszę podkreślić, że w pierwszą podróż ruszyłam nie z takim zamiarem, tylko cyknięcia sobie pięknej fotki , na tle pięknego miasta, aby się pochwalić, próżna byłam :D teraz cykam fotki ( już nie swoje) aby inspirować pokazać ” widzisz ile w tym piękna ruszaj dupę” . I cieszę się że są tacy ludzie. Blogerzy itp. Którzy robią to na większą skalę. Podziwiam i pozdrawiam :).
Cześć Marcelko :) Absolutnie się z Tobą zgadzam, że podróż na nas wpływają, rozwijają nas i uczą otwartości na świat :) Przez magiczną różyczkę rozumiem tu raczej fakt, że samo pojechanie gdzieś nie sprawi, że wszystko co zostawiliśmy za sobą lub z czym sobie nie radzimy na codzień, po prostu samo zniknie, tylko dlatego że pojedziemy do nowego miejsca. Super, że pokazujesz piękno swoich podróży i inspirujesz innych! Pozdrawiam serdecznie :)
A co powiesz na ten temat… Jadę na wakacje i oczywiście doswiadczam depresji pourlopowej…. ale kiedy myślę, że miałabym się wyprowadzić z mojego miasta do tych pięknych miejsc z podróży to za cholerę nie chcę!
Powiem, że wspaniale, że znalazłaś swoje miejsce na ziemi i wiesz, gdzie jest Ci dobrze :) Myślę, że wielu ludzi marzy, żeby poczuć taką spójność :)
Wróciłam tydzień temu z miesięcznej podróży. Dwa dni od przyjechania do Polski dostałam tragicznej alergii, a dzień po moich 30-tych urodzinach dostałam zapalenia gardła i krtani. Do tego jesienna aura, jaką zastałam w Polsce po miesiącu grzania się na słońcu sprawiła, że trochę się zdołowałam. Ale na zbytnie pielęgnowanie doła nie miałam i nie mam czasu, gdyż po powrocie mam sporo pracy i innych tematów, które skutecznie mnie wyciągają z popowrotowego smutku.
Tez tak często mam, że organizm odreagowuje po podróży. A jeszcze częściej zdarza mi się chorować przed samym wyjazdem, chyba jakieś podświadome napięcie przygotowań ze mnie schodzi i wtedy BUM! przeziębienie gotowe. Akurat mamy niefart z tą wrześniową pogodą, to fakt, nie trzeba nawet podróży, żeby się odechciało :) Dużo zdrowia!
jak sie ciesze ze trafilam na twojego bloga, zaczynam wprawdzie przygode z podrozowaniem, i jestem tzw”swieżakiem” ale bardzo sie ciesze ze natknelam sie na twojego bloga, dzieki ktoremu bede sie mogła sporo dowiedzieć. Ja wrocilam z Majorki w niedziele wieczorem i cala noc plakalam, bo nie moglam sie pogodzic z tymze jestem juz w Polsce, do tego zmiana kliamtu, tam goraco, tutaj zimno i descz. mimo ze ejst czwartek nadal chodze przygnebiona, i chcialabymtam wrocic :c
Ado bardzo się cieszę, że do mnie trafiłaś i jesteś tu zawsze mile widziana :) Głowa do góry! Pogoda będziesz lepsza, a i niejedna podróż przed Tobą :)) Pozdrawiam serdecznie :)