Pomyślcie chwilę – kiedy ostatni raz znaleźliście się w miejscu, które sprawiło, że zapomnieliście, jak się nazywacie, skąd jesteście, jaki jest rok czy godzina. W którym nie czuliście zmęczenia, niewyspania czy ciążącego na plecach plecaka. W takim, które przeniosło Was do świata, gdzie liczy się tylko „tu i teraz” i nic nie ma znaczenia, wszystkie problemy wyparowują i człowiek czuje się lekko, odczuwa wielki spokój i pogodzenie ze wszystkim.
Jestem praktycznie w ciągłej podróży od 12 lat, ostatnio liczyłam, że moje bycie w drodze doprowadziło mnie do 80 krajów, 6 kontynentów i tysięcy zakątków w najróżniejszych częściach świata.
Efektem wieloletnich podróży jest to, że przyzwyczajają cię one do otaczającego piękna i do niesamowitych krajobrazów. Nagle coś, co powinno być ewenementem, staje się Twoją rzeczywistością i chlebem powszednim. Miejsca, które powinny zatykać i odejmować mowę, stają się po prostu kolejnymi ładnymi punktami. To jest proces trudny do powstrzymania. Jak ze wszystkim, co jest nam dane na co dzień – jeśli to mamy, to traktujemy jak normę, oczywistość, coś co przecież nam się należy.
Matka natura vs. człowiek – 1:0
Napiszę Wam szczerze – bardzo się bałam, że tyle podróżując, przestanę czuć tak intensywnie emocje – zachwyt i wdzięczności za to, że odkrywam kolejne piękne miejsce. Że nawet najpiękniejszy widok w pewnym momencie przejdzie bez echa, a ja zareaguję na niego kamienną twarzą. Że te wszystkie miejsca nie będę przyspieszały bicia mojego serca i zaczną zlewać się w jedno. Mało kto z podróżujących przyzna Wam się do tego, że największą zmorą podróżników jest wypalenie. To niedyplomatyczne, niewygodne i nie wypada mówić, że coś nas nie zachwyca tak, jak się tego oczekuje. A jednak to się dzieje. Wiecie, że zawsze jestem z Wami szczera, mam nadzieję, że czujecie to w moich tekstach, wiec okłamałabym Was mówiąc, że czasami nie czuję takich emocji, jak kiedyś.
I najczęściej wtedy dostaję potężnego prztyczka w nos od otaczającego mnie świata. Docieram do miejsca, wobec którego nie mam zbyt wielu oczekiwań i niczego się nie spodziewam. A wtedy ono przywraca mnie do pionu, a matka natura przypomina mi z całą swą mocą, że o świecie nie wiem nic, nie widziałam jeszcze nic, a o pięknie dopiero zaczynam się uczyć.
Dostaję lekcje pokory za swoją ludzką pychę, a jednocześnie oddycham z niewypowiedzianą ulgą, bo znów czuję wdzięczność i zachwyt, którego doświadczam, rozglądając się wokół. Matka natura vs. człowiek – 1:0. Uwielbiam z nią przegrywać.
Pico do Arieiro na Maderze był ostatnio jednym z tych miejsc, które sprawiły, że zapomniałam o całym świecie wokół.
Do trzech razy sztuka
Mieliśmy trzy podejścia do tego szczytu, dlatego zdjęcia, które widzicie w tym wpisie, różnią się od siebie. To akurat jest najbardziej fascynujące – jeden szczyt, a za każdym razem wyglądał inaczej. W przypadku tego miejsca tylko jedno się nie zmienia – trzeba być tu o świcie. Nasz pierwszy poranek był dokładnie taki – trzy godziny snu, więc ledwo zwlekliśmy się z łóżek. Około 5.00 rano wyruszyliśmy samochodem w całkowitych ciemnościach po krętej drodze na szczyt Pico do Arieiro. Moja choroba lokomocyjna jak zwykle bardzo się z tego cieszyła. Wyjazd z miasteczka Fuchal zajmuje około 25 minut, a samochodem można podjechać pod sam szczyt, gdzie znajduje się darmowy parking.
Pierwszy wschód na Pico do Arieiro był czysty, intensywnie pomarańczowy, chmury były rzadkie i szybko zniknęły z horyzontu, co pozwoliło zobaczyć warstwowość widoku i otaczających gór.
Obeszliśmy oba tarasy widokowe – jeden, znajdujący się zaraz obok parkingu i drugi – około kilometr dalej. Sama droga pomiędzy tarasami była zachwycająca, nie mówiąc już o roztaczającym się widoku. Już wtedy byłam oczarowana tym, co widzę, ale z opowieści wiedziałam, że to wciąż nie jest to, czego można tu doświadczyć.
Wróciliśmy z Michałem zadowoleni, ale z niedosytem, bo górskie szczyty nie były skąpane w chmurach. Żeby tak było, pogoda musi być deszczowa i mglista, a nie tak pięknie słoneczna, jaką mieliśmy. Swoją drogą, to chyba było pierwsze miejsce, w którym modliłam się w duchu, żeby pogoda się zepsuła i zaczęło padać.
Kolejne podejście dwa dni później wcale nie było łatwiejsze i właściwie nie mogę napisać, że do wstawania o 4.00 rano można się przyzwyczaić. Na pewno nie wtedy, gdy człowiek edytuje zdjęcia do 2.00 w nocy. Cóż takie są uroki pracy w terenie.
Ledwo widząc na oczy, zrobiliśmy powtórkę z rozrywki, i tym razem to było całkowite fiasko. Gdy dotarliśmy na szczyt przywitały nas tak gęsta mgła i intensywny deszcz, że nic nie było widać na wyciągnięcie ręki. Przesiedzieliśmy w samochodzie 40 minut, ale nic nie zapowiadało zmiany, więc wróciliśmy do hotelu. Ktoś chyba wziął sobie za bardzo do serca moje modły o mglistą pogodę.
Gdy pochłoną cię chmury
Ostatnią szansę mieliśmy dzień przed wyjazdem, więc to była całkowita loteria. Jednak zgodnie z zasadą „do trzech razy sztuka” postanowiliśmy się nie poddawać.
Właściwie jadąc po raz kolejny na szczyt, nie miałam już żadnych oczekiwań, bo tak naprawdę nie miałam pojęcia, o jakie widoki walczymy. To co zobaczyłam, tak trudno jest oddać słowami, ale mam nadzieję, że pomogą mi w tym nasze zdjęcia. Już od pierwszych kroków wiedziałam, że trafiliśmy i matka natura właśnie wynagradza nam nasze starania i wstawanie o nieludzkich porach.
Tego dnia było jakby mniej ludzi, nikt i nic nie zasłaniał niewiarygodnej przestrzeni, która się przed nami rozpościerała. Z góry nie było widać nic oprócz morza chmur, bo tak dosłownie to wyglądało – jak spienione fale.
Surrealistyczne, monumentalne, pochłaniające wszystko wokół. To był właśnie ten moment, kiedy dostałam prztyczka w noc. Piękno krajobrazu wbiło mnie w ziemię i odebrało mowę. Stałam po prostu w jednym miejscu, bojąc się, że jak się poruszę lub mrugnę, to wszystko co widzę, wyparuje. To był dla mnie najbardziej poruszający moment pobytu na Maderze i chociażby tylko dla niego warto jest odwiedzić tą magiczną wyspę.
Gdy słońce zaczęło unosić się coraz wyżej a dywan z chmur rozrzedzać, ruszyliśmy kilometrowym szklakiem w stronę drugiego tarasy widokowego, który jest bardziej wysunięty do przodu, co daje poczucie, że człowiek unosi się nad ziemią.
To była istna bajka – szczyty tonęły w chmurach, słońce delikatnie podświetlało je od dołu, a wiatr rozwiewał włosy. Czułam się jak bym była królową świata i mogła wszystko.
A to dopiero początek… trasy PR1
Pico do Arieiro ma wysokości 1,818 m i jest trzecim co do wysokości szczytem Madery. Dla porównania, najwyższy Pico Ruivo jest tylko trochę wyższy – 1,861 m.
Połączenie tych dwóch szczytów – czyli słynna trasa PR1 wiodąca przez Masyw Centralny, to jeden z głównych i najbardziej wyzwaniowych szlaków na wyspie. Wąskie przejścia i przewyższenia wiodą przez tunele, wykute w zboczach gór.
Pico Ruivo można zdobyć na kilka sposobów. Od południa wyspy szlakiem z Pico Arieiro, od wschodu wyspy z Achada do Teixeira oraz od północnego zachodu jadąc z Ponta Delgada do Lomba do Urzal, skąd rozpoczyna się szlak najpierw na Pico das Eirinhas i dalej na Pico Ruivo. Można również iść od Boca da Encumeada, ale jest to długi szlak.
Najłatwiejsze jest podejście od strony Achada do Teixeira, z kolei najbardziej spektakularne widoki gwarantuje trudniejszy szlak wiodący od Pico do Arieiro. Trasa prowadzi najpierw w dół a potem na sam szczyt Pico Ruivo, a w drodze powrotnej znowu na górę Pico Arieiro, więc zdobywa się tak naprawdę dwa szczyty.
Zawsze Was namawiam, żebyście próbowali samodzielnie podróżować i odkrywać, ale jeśli z różnych względów nie chcecie lub nie możecie tego zrobić, to mimo wszystko nie odpuszczałabym tego miejsca.
Zorganizowana wycieczka z przewodnikiem od Pico do Arieiro do Pico Ruivo to koszt około 35 euro. W ramach całodziennej wyprawy jesteście odbierani z hotelu, zawożeni na szczyt Pico do Arieiro, następnie przechodzicie całą trasę z przewodnikiem, by pod koniec dnia jesteście zabierani z Pico Ruivo i odwożeni do hotelu.
Inną opcją dla tych, którzy nie zdecydują się na wypożyczenie samochodu lub zorganizowaną wycieczkę jest autostop lub dojazd transportem publicznym do najbliższego przystanku autobusowego i łapanie stopa już na sam szczyt. Ta opcja może być jednak nieosiągalna, jeśli chcecie tam dojechać na wschód słońca, bo miasteczko Fushal jest puste o tak wczesnej porze. Proponuję jeszcze opcję z taksówką, bo zaraz po własnym samochodzie, to najpewniejsza opcja dojazdu.
Jeśli ktoś nie jest w stanie przejść całej trasy 7 kilometrów do Pico Ruivo, to wciąż nic straconego. Wierzcie mi, że ten kilometrowy odcinek pomiędzy tarasami widokowymi na Pico do Arieirojest uznawany za jeden z najpiękniejszych i już tutaj doświadcza się poczucia, że ma się świat u swoich stóp.
Ps. Jeśli macie ograniczony czas pobytu, to warto skorzystać z kamery transmitującej na żywo obecną sytuację pogodową na Pico do Arieiro (TUTAJ). Pamiętajcie też , że to są wysokie góry i pogoda zmienia się w nich jak w kalejdoskopie, więc czasem warto zaryzykować, nawet jeśli widok na kamerze nie wydaje się w danym momencie zachęcający.
Zdjęcia, które oglądacie w tym wpisie są dziełem moim i Michała. Wierzymy w efekt synergii i dlatego połączyliśmy siły podczas tej podróży. Mamy nadzieję, że będzie to inspiracją do Waszych europejskich wypadów.
Ten post ma 2 komentarzy
Przepiękne zdjęcia i cudny opis! Aż chce się pakować i lecieć na Madere w tym momencie ❤️
Dziękuję Ci bardzo Natalio za te słowa <3 Miód na moje serce! Ściskam serdecznie!