Dziś mam dla Was coś wyjątkowego – pierwszy wpis z nowego cyklu Europa na weekend, który postanowiliśmy stworzyć z Michałem ze @snapshotsbymb
Projekt Europa na weekend zrodził się w naszych głowach dzięki pasji do fotografii, pięknych przyrodniczo miejsc i outdoorowych przygód. Oboje z Michałem wierzymy w efekt synergii i tego, że w zespole siła. Chcemy Wam pokazywać, jak wspaniale można spędzić czas w Europie, wcale nie mając długiego urlopu, a wykorzystując np. wydłużone weekendy. Mamy nadzieję, że ten cykl będzie inspiracją do Waszych europejskich wypadów.
Madera – wyspa czystej magii
Na pierwszy ogień idzie Madera, z której właśnie wróciliśmy. Wyspa „wiecznej wiosny”, jak o niej mówią, ponieważ temperatury na niej nie spadają w ciągu roku poniżej 15 stopni. Dla mnie jest to wyspa czterech pór roku. Podczas jednego pobytu doświadczyliśmy upału, ulewy, przejmującego zimna i umiarkowanej bryzy. Nie pamiętam wśród swoich podróży miejsca o tak różnorodnym klimacie, które w zaledwie kilka dni zafundowało skrajnie różne temperatury, a co za tym idzie krajobrazy. Ale to czyni z Madery wyspę magiczną. Taką, która zaskakuje na każdym kroku, zachwyca tajemniczością, różnorodnością i skrajnościami.
Dla mnie to przede wszystkim wyspa niewiarygodnej, surowej i nieskażonej przyrody, i trochę kapsuła czasu. Niby jest się na Maderze, ale czasami człowiek przeciera oczy ze zdziwienia, bo wraz z odkrywaniem kolejnych zakątków, przenosi się na zielone Bali, mgliste Hawaje, czy do wietrznej Szkocji.
W czasie pobytu na Maderze cały czas czułam się tak, jakbym podróżowała do innych miejsc, miałam déjà vu: już coś takiego widziałam, coś pachniało podobnie, kiedyś tu byłam. A przecież to była moja pierwsza wizyta na wyspie. Mówię Wam, po prostu magia i nutka tajemniczości, która wywołuje to przyjemne mrowienie lekkiego niepokoju na karku.
Jestem pewna, że zachwycicie się miejscami, które Wam pokażę, równie mocno jak ja. Zacznę jednak od mojego ulubionego, które najbardziej mnie zaskoczyło, a jednocześnie najbardziej dało w kość.
Wodospad Verde – witajcie na tropikalnej Maderze
Ten dzień od początku zapowiadał się jako jeden z tych cięższych, bo zanim udaliśmy się na szklak do wodospadu, postanowiliśmy wstać na wschód słońca w górach, w najpiękniejszym miejscu na Maderze (ale o tym w kolejnym wpisie). Oznaczało to tylko tyle, że spaliśmy zaledwie 2 godziny, zerwaliśmy się o 4 rano, więc na szlak trafiliśmy ledwo żywi, mając świadomość wielogodzinnej wędrówki.
Kontrast był niewiarygodny. Najpierw poranek na surowych półkach skalnych z chmurami pod stopami, a kilka godzin później – kipiący zielenią, mglisty las.
Lewada Caldeirão Verde – często nazywana Queimadas, ponieważ znajduje się w Parku Leśnym Queimadas, wiedzie wśród wzgórz, a trasę pokonuje się w gęstym, tropikalnym lesie, w którym unoszą się tajemnicze mgły.
Trasę zaczęliśmy od nieczynnego schroniska Casa de Abrigo das Queimadas, obok którego znajduje się parking, jeśli nie ma na nim już wolnych miejsc, można zostawić samochód przy wąskiej drodze dojazdowej (uwaga, nie należy parkować za blisko krawędzi skarpy, żeby nie zsunął się z błotem).
Na początku wyglądało to jak zwyczajny szlak, ale z każdym kilometrem pogrążaliśmy się w zielonej, mglistej otchłani, posuwając się krok za krokiem wzdłuż przepaści. Ścieżka lewady (lewady to 500-letnia sieć kanałów irygacyjnych) wiodła wąskim murkiem kanału wodnego, oddzielonym od spadku jedynie liną przypiętą do zabetonowanych słupków.
Sprawa skomplikowała się jednak po mniej więcej kilometrze, gdy mżawka przerodziła się w nieustający deszcz. Lało przez kolejne 6 godzin.
Musicie wiedzieć, że Lewadę Caldeirão Verde pokonuje się w obu kierunkach – tam i z powrotem, tzn. że nie ma możliwości przejść trasy tak, aby zacząć z jednej strony, a z drugiej skończyć i zjechać autobusem, czy taksówką. Do przejścia jest 13 km, co zajmuje około 7 godzin. Słowem, jeśli raz zdecydujecie się podjąć to wyzwanie, nie za bardzo macie jak zrezygnować z niego w trakcie.
Pogrążeni we mgle i gęstym lesie
My też nie mieliśmy, więc mimo deszczu brnęliśmy wśród liści palmowych, odgłosów lasu i coraz większego mroku. Na początku człowiek jeszcze walczy, zakrywa się płaszczem, chowa rzeczy, próbuje nie wchodzić w większe kałuże. Ale po godzinie i tak wszystko jest tak mokre, że jest już wszystko jedno. Po prostu godzisz się z sytuacją, stajesz się częścią tego przemoczonego krajobrazu, a całe zmęczenie i irytacja spływają z ciebie z kolejnym strugami deszczu.
Lewada z uwagi na bardzo małą różnicę poziomów nie należy do trudnych. Problem nie tkwi tu w podejściach, ale w długości trasy i jej specyficznym charakterze. Jest wąsko, jest ślisko, gdy mija nas ktoś z naprzeciwka, to jedna z osób musi przytulić się do półki skalnej, bo nie ma miejsca na dwójkę jednocześnie.
My z Michałem lubimy podróże pod prąd – dosłownie i w przenośni, więc zdecydowaliśmy się zacząć szlak w momencie, gdy większość z niego wracała, czyli po południu. Mieliśmy świadomość, że przez to będziemy wracać o zmierzchu i prawdopodobnie przy gorszej pogodzie, ale mieliśmy cel – dotrzeć do wodospadu, gdy nie będzie wokół niego nikogo. I wierzcie mi, to sam na sam z potęgą natury warte jest wszystkiego.
Ten szlak słynie też z wykutych tuneli, które nie są w żaden sposób oświetlone, więc warto mieć ze sobą latarkę lub czołówkę – niektóre z nich są dość długie i przemierza się je w całkowitej ciemności i ciszy – jest mrocznie, co tu dużo mówić.
Im dalej w las, tym szlak się zwężał się coraz bardziej, murek był coraz węższy, deszcz się wzmagał, a mgła dosłownie nas oblepiała. Byliśmy zupełnie sami, żadnego żywego ducha, żadnej możliwości ucieczki w bok. Można było tylko iść do przodu, bo powrotna droga zajęłaby tyle samo czasu. Nie wiem jak na Was, ale na mnie takie miejsca zawsze robią wrażenie i są próbą charakteru. Nie może ci się odechcieć, nie możesz usiąść na środku i zacząć zawodzić, bo nikogo ani niczego nie obchodzi, że jesteś mokry lub głodny. Otacza cię tylko przyroda, nieprzejednana, niewzruszona, obezwładniająca swoją siłą i jedyne co ci zostaje, to dać radę i dojść tam, gdzie sobie założyłeś. Nic chyba tak nie uczy pokory.
Im bliżej byliśmy wodospadu, tym wszechobecna aura tajemniczości zaczynała się zagęszczać. Zieleń wokół była coraz gęściejsza, dosłownie przedzieraliśmy się przez liście palmowe i strumienie, które spływały po zboczach. Ptaki wokół zaczęły cichnąć, na rzecz coraz intensywniejszego szumu spadającej wody.
Byliśmy coraz bliżej…
Na ostrym zakręcie przyśpieszyliśmy kroku. Stąd jedynie 150 metrów dzieliło nas od wodospadu, który mimo bliskiej odległości nie był widoczny spomiędzy gęstego lasu. Moje zniecierpliwienie narastało, gdy wspinałam się po kolejnych śliskich głazach. Aż w końcu go ujrzałam i kolana się pode mną ugięły. Spektakularny, ogromny na ponad 100 m wodospad wyłaniał się z gęstej mgły.
I znowu to samo – niby Madera, a miałam poczucie, że właśnie stoję w środku brazylijskiej dżungli. Mrugniecie okiem i powrót do rzeczywistości. Staliśmy przez klika minut w ciszy, zachwyceni. A potem dopadliśmy nasze aparaty i każde pobiegło w inną stronę. Michał wspiął się na skały, by móc ująć wielkość wodospadu z perspektywy, a ja zafascynowana coraz piękniejszymi liśćmi paproci zagubiłam się w lesie otaczającym wodospad.
Byliśmy tu zupełnie sami, po raz kolejny dziękując sobie w duchu za to, że zdecydowaliśmy się zrobić na opak wszelkim poradnikom.
Deszcz nawet nie ustał na chwilę, ale przyznam, że w tamtym momencie już go nawet nie czułam. Wręcz zachwycało mnie to, jak wszystko pogrożone jest w mroku, mgle i kroplach wody. Nie zamieniłabym tego na żadne słońce i niebieskie niebo. Było tak, jak być powinno i było doskonale.
To był też moment, w którym pierwszy raz tego dnia poczułam, jak schodzi ze mnie cała adrenalina i obezwładnia mnie zmęczenie. Michał zrobił mi wtedy to zdjęcie.
Co na nim widzicie? Ja widzę dziewczynę, która spała 2 godziny, by w pełnym deszczu wspinać się przez 6 godzin do ukrytego wodospadu. Wszystko po to, żeby podziwiać piękno świata i sfotografować liście paproci. Za tą historią stoi pasja i dusza odkrywcy. Czasami bywam przemoczona, wyczerpana i sfrustrowana, ale nigdy nie jestem nieszczęśliwa. Zapłacę każdą cenę za chwile takie jak ta.
Madera mnie zaczarowała i sprawiła, że na nowo poczułam magię. A to był dopiero początek tej podróży…
_________________________________
Aparat którym obecnie fotografuje na Maderze to Olympus OM‑D E‑M1 Mark II i do tego obiektyw M.ZUIKO DIGITAL ED 12-100 mm 1:4.0 IS PRO z rewelacyjną stabilizacją obrazu.
Jeśli myślicie o podobnym sprzęcie z kodem travelandkeepfit (koniecznie z małych liter) do 15.08.2019 otrzymacie rabat 15% na wszystkie produkty w shop.olympus.pl
Zdjęcia, które oglądacie w tym wpisie są dziełem moim i Michała. Wierzymy w efekt synergii i dlatego połączyliśmy siły podczas tej podróży. Mamy nadzieję, że będzie to inspiracją do Waszych europejskich wypadów.