Są takie miejsca, w których zatrzymuje się czas. Chwile są tak piękne, że chcemy w nich trwać i pławić się w nieskończoność. Im jestem starsza, tym bardziej mam ochotę zatrzymywać takie chwile dla siebie. Zwłaszcza w podróży. Jest tyle niesamowitych miejsc, w których można wznieść toast za tu i teraz, nacieszyć się przepięknym widokiem, skosztować posiłku przygotowanego z pasją i uczuciem. Uwielbiam wynajdować niezwykłe, klimatyczne miejscówki podczas swoich podróży. Takie miejsca są dla mnie wisienką na torcie, nagrodą, celebracją i bardzo je doceniam.
Podczas swojej podróży po Meksyku w moim planie nie mogło zabraknąć Tulum, które staje się miejscem – ikoną. Kojarzy się z kameralnością, intymnością, romantycznością i tymi niezwykłymi boho wibracjami. Tak sobie je wyobrażałam, kiedy planowałam się w nim zaszyć na kilka dni, i dokładnie takim się okazało.
Zdecydowanie mniejsze i mnie zatłoczone od turystycznego i głośnego Cancun i mniej zabiegane od mekki digital nomadów – Playa del Carmen, jest idealnym miejscem na kilkudniowy gateaway, cieszenie się chwilą i pięknem otaczającej przyrody.
Do Tulum trafiłam mniej więcej w połowie grudnia, na chwilę przed rozpoczęciem sezonu. I trafiłam na moment idealny, bo wydawało mi się, że wszystko wokół było w lekkim stanie zawieszenia, w oczekiwaniu, a przy tym dało się odczuć spokój i ciszę. Gdy rano wychodziłam na plażę, często byłam na niej sama, co potęgowało tylko poczucie bliskości z przyrodą i odpoczynek.
Tulum jest znane ze swoich wyjątkowych butikowych hoteli i to zdecydowanie one są wartością dodaną tego miejsca. Jeśli zatem rozważacie przyjazd, to postawiłabym na pobyt w wyjątkowej nieruchomości, chociażby po to, żeby poczuć tą niezwykłość i odświętność.
Bardzo chciałam dać sobie w prezencie kilka cudownych dni blisko oceanu, z widokiem na zieleń i poczuć się rozpieszczaną. Raz na jakiś czas się należy, prawda?:) Długo zastanawiałam się jak chciałabym, aby wyglądało moje idealne miejsce w Tulum i wyobrażałam sobie jak będą wyglądać moje poranki na tarasie, powolne śniadania z widokiem, czytanie książki na białej plaży. Słowem meksykańskie, tropikalne marzenie.
Aż w końcu natknęłam się na miejsce, które od początku wydawało mi się inne od wszystkich, oryginalne, z duszą i pomysłem. I tak padło na Keniza Beach Hotel – wyjątkowy, kameralny hotel stojący wprost na rajskiej plaży.
Nie zdajecie sobie sprawy jakie było moje szczęście, gdy na miejscu dowiedziałam się, że przez kilka dni będziemy jedynymi gośćmi hotelu (wyobrażacie sobie, jaki to przywilej mieć cały hotel dla siebie? Zdarzyło mi się to po raz pierwszy i oby nie po raz ostatni). Swoją drogą to był prezent od losu, bo zaraz po naszym wyjeździe hotel osiągnął pełne obłożenie na kolejne miesiące.
Keniza znajduje się na końcu Tulum, ale łatwo do niej trafiliśmy, bo już od samego wejścia wyróżnia się na tle sąsiadujących hoteli. Przy bramie wjazdowej przywitał nas niesamowity kolorowy mural jaguara, który okazał się tylko zapowiedzią tego, co znajdowało się w środku.
Na terenie hotelu znajduje się więcej bajecznych murali słynnego artysty Senkoe, którego styl charakteryzuje nasycenie barw i dynamika, dodatkowo w hotelu Keniza opowiada on historię Riviera Maya. To naprawdę robi spore wrażenie i według mnie jest tym wyróżnikiem, którego nie znajdziecie w innych miejscach.
Sam hotel wygląda jak piękna tropikalna chatka – drewniane tarasy, wiklinowe poręcze, hamaki porozwieszane w różnych miejscach, a wszystko otoczone gęsto palmami.
Okolica dosłownie kipi zielenią, ale przyznam Wam, że dopiero jak wypuściłam na zwiady drona, to zrozumiałam, w jak niesamowitym miejscu właśnie jestem. Z lotu ptaka widać ogrom tej przestrzeni, tonację wody i gęstą dżunglę aż po horyzont. Zresztą spójrzcie na to sami, myślę, że tak jak mnie opadną Wam szczęki nad pięknem meksykańskiej przyrody.
Hotel ma tylko osiem pokoi, co jest zdecydowanie plusem, bo nawet przy pełnym obłożeniu, liczba osób wokół jest nieodczuwalna.
Mój pokój znajdował się od strony plaży i miał wyjście na ogromny taras, który praktycznie wchodził do oceanu. To było moje ulubione miejsce o każdej porze dnia i nocy.
Rano siadałam na nim z kawą, którą serwowała mi najlepsza na świeci Lolita (Lola jeśli to czytasz, to dziękuję za to, że sprawiłaś że czułam się jak królowa życia), potem cieszyłam się perfekcyjnymi śniadaniami z widokiem (spójrzcie na to, jak dopracowane są w każdym szczególe – owocowy artyzm i prawdziwa uczta dla oczu).
W nocy to było najlepsze miejsce na oglądanie rozgwieżdżonego nieba. Swoją drogą – niebo w Tulum było najpiękniejszym, jakie widziałam w zeszłym roku. Gwiazdy były tak blisko i tak wyraźne, że wydawało mi się, że mogę ich dotknąć.
Moim drugim ulubionym miejscem była prywatna plaża. Musicie wiedzieć, że jeśli chodzi o Tulum, to dostęp do pięknego odcinka plaży jest zdecydowanie przywilejem, więc to, że Keniza ma swój kawałek z bezpośrednim dojściem do oceanu było naprawdę wyjątkowe. Zresztą cała plaża w Tulum przy której stoją hotele, jest naprawdę przepiękna, zadbana, a piasek tak drobny i delikatny, że wygląda jak cukier puder.
Każdy zachód słońca dosłownie topił okolicę w różowej poświacie. Wydawałoby się, że to tylko zachód słońca, ale właśnie takie drobne momenty i towarzyszące im uczucia kolekcjonuję podczas swoich podróży. Robię sobie wtedy „stop klatkę”, chłonę daną chwilę i robię jej zdjęcie w głowie. Potem, gdy jest mi smutno, przypominam sobie te piękne momenty i wiem, że jestem szczęściarą, bo mogłam ich doświadczyć. Podróż do Meksyku była moją ostatnią w tym roku i moim ostatnim zachodem słońca nad oceanem było właśnie Tulum. Cisza, spokój, szum fal i tysiące odcieni nieba. Dla mnie idealne zakończenie i podsumowanie 2018 roku.
Jeśli tak jak mnie trudno usiedzieć Wam dłużej w jednym miejscu, to w okolicy znajdzie się mnóstwo atrakcji dla każdego. Liczne cenoty w których można pływać i nurkować dla aktywnych, słynne ruiny Majów w Tulum (okrzyknięte najpiękniej położonymi na świecie – wprost na rajskiej plaży) czy dalej słynna świątynia w Chitze Itza. W samym mieście Tulum oddalonym około 10 minut samochodem, znajdują się też liczne szkoły nurkowania, więc to niezłe miejsce, żeby pomyśleć o odbyciu kursu i później popraktykować w jaskiniach czy w oceanie.
Samo położenie Kenizy było dla mnie idealne, bo dosłownie po drugiej stronie ulicy znajdowała się chyba najsławniejsza kawiarnia z kolorowymi smoothie i acai bowl – Matcha Mama, i rewelacyjna pizzeria La Onda.
W zaledwie 20 minut spaceru obeszłam okolicę, która słynie z butikowych sklepów z ubraniami i akcesoriami boho, wyposażeniem mieszkań, łapaczami snów powiewającymi na wietrze oraz całym mnóstwem klimatycznych kawiarni poukrywanych w tropikalnych ogrodach w przepięknym boho klimacie (polecam wam bardzo Casa Jaguar i mrożone, czekoladowe latte – sztos). W Tulum znajdziecie restauracje i bary z kuchnią z całego świata, ale bardzo polecam stawiać na meksykańskie specjały, które są często serwowane z nowoczesnym twistem. Moim hobby było próbowanie wszystkich rodzajów taco (to się nie może znudzić) i np. te z grillowaną ośmiornicą i krewetkami do tej pory śnią mi się po nocach.
Tulum było dla mnie z jednej strony ucieczką od cywilizacji i spełnieniem marzenia o tropikalnym raju, a z drugiej idealną bazą wypadową do okolicznych atrakcji. Z perspektywy czasu zdecydowanie mogę napisać, że było to jedno z moich ulubionych miejsc podczas całej podróży do Meksyku i jedno z takich, którym trudno się nasycić i do których wróciłabym bez mrugnięcia okiem.
Na koniec rzućcie jeszcze okiem na film. Tropical paradise: found!
*** Odpowiadając też na Wasze częste pytania dotyczące drona, to używam drona DJI Mavic Pro, więc wszystkie ujęcia z lotu ptaka, które widzicie na moim blogu i w social media robię właśnie nim :)