Wbrew pozorom Nepal to nie tylko górskie trekkingi, ale cały wachlarz outdoorowych sportów w otoczeniu przepięknej przyrody. Dla mnie od początku ten wyjazd pachniał przygodą, a na szczycie mojej listy „koniecznie spróbuj, jak będziesz w Nepalu” znalazł się rafting.
Zdecydowałam się na ten na rzece Trishuli, głównie dlatego, że miejsce spływu znajduje się zaledwie trzy godziny jazdy na zachód od Kathmandu, co czyni je doskonałym wyborem na krótką wyprawę, taką na którą mogłam sobie pozwolić, żeby wrócić na czas na konferencję do stolicy Nepalu (klika słów więcej o tym TUTAJ).
I teraz najlepsze – gdzie w Internecie nie zajrzycie, wszędzie przeczytacie, że dojazd z Kathmandu zajmuje ok. trzech godzin. Człowiek myśli sobie – super, spoko, to akurat tyle, żeby nie stracić całego dnia na dojazd i jeszcze zacząć spływ o przyzwoitej porze.
Czas nepalski to nie żarty…
I tu następuje lekcja numer jeden (ja otrzymałam ją pierwszego dnia po przylocie – może i lepiej, że tak szybko). A zatem, istnieje coś takiego jak dwa pojęcia czasu – czas w naszym rozumieniu i nepalski. Nepalczycy nie podchodzą zbyt poważnie do kwestii punktualności. Większość spotkań odbywa się zwykle godzinę po ich zaplanowaniu, co lokalni mieszkańcy nazywają szyderczo „czasem nepalskim”. Oczywiście ludzie mogą mieć uzasadnione wymówki, takie jak np. korki uliczne, a te naprawdę przechodzą ludzkie pojęcie, więc trudno z tym dyskutować. Jednak w wielu przypadkach po prostu niezbyt im się śpieszy. Przyjście na umówione spotkanie godzinę po czasie to raczej norma, a nie wyjątek. I dotyczy to również wszelkich usług transportowych (na czele ze spóźniającymi się autobusami i lotami, które nie odlatują i nie przylatują na czas), a także pracy urzędników państwowych, na których czeka się godzinami. Nie da się tego obejść,. Choć można oczywiście być na czas i czekać. Tak jak ja na na kierowcę, który miał zawieźć naszą międzynarodową grupkę na rafting. Dodam tylko, że byłam po dłuuugim locie z Europy, na dużym jetlagu i spałam tylko cztery godziny właśnie po to, by punktualnie o 7.30 rano stawić się na umówione spotkanie. Cóż kierowca przyjechał o 9.30, jak gdyby nigdy nic. 0:1 w starciu Europejka vs. Nepalczycy.
Ale to był dopiero początek, bo jak zapewne spodziewacie się w tej historii – obiecywany trzygodzinny dojazd zdecydowanie nim nie był. Wyjazd z Katmandu w korkach to jest jedno, natomiast potem trzeba było dojechać krętymi górskimi drogami (pozdrawiam z tego miejsca moją chorobę lokomocyjną – bawiła się świetnie!), które są wąskie i też totalnie zakorkowane przez wszystkie środki transportu, jakie ta ziemia widziała: od ciężarówek, po autobusy, osobówki itp. itd. Słowem korkowy armagedon. Powodów tego jest kilka: kiepskie nawierzchnie, wąskie drogi i przebudowy po trzęsieniach ziemi. I tym sposobem na miejsce raftingu dotarliśmy po 5 godzinach, zaczynając go o godzinie 15.00.
Jak wygląda rafting w praktyce?
Na Trishuli organizuje się różne rodzaje raftingów, zajmują one od 1 do 3 dni (od 15 do 60 km). Większość ludzi robi klasyczną dwudniową wycieczkę. Każdy spływ zaczyna się od krótkiego szkolenia i nauki postępowania na pontonie. Na wodzie ćwiczy się już odpowiednie ruchy, przenoszenie ciężaru ciała na zakrętach i zgranie z resztą ekipy, co jest kluczowe dla utrzymania wszystkich na powierzchni wody.
Firma WhiteWater Nepal, z którą płynęliśmy, zapewnia hełmy, plastikowe wiosła, kamizelki ratunkowe i apteczkę pierwszej pomocy. To mamy zatem z głowy. Natomiast każdy musi zadbać to odpowiednie ubranie. Najlepiej kostium kąpielowy, szorty, koszulkę z szybkoschnącego materiału i odpowiednie buty, np. z gumy, w których nie będą ślizgały się stopy. Co do kostiumu – to dziewczyny: odpada bikini i dwuczęściowe wycięte kostiumy! Po pierwsze ze względów praktycznych, rafting to ciągły ruch, rzucanie się na boki itp. i nie ma czasu na łapanie kostiumu, ponowne wiązanie sznurków itd. Po drugie pamiętajcie, że to Nepal, kraj w którym odsłanianie ciała jest obraźliwe dla lokalnych mieszkańców i oznacza brak szacunku.
Z innych technicznych rzeczy: koniecznie miejcie ze sobą krem do opalania, spray na komary, przyda się też ręcznik. Teoretycznie możecie wziąć aparat, bo na pontonie jest specjalny schowek, żeby zamknąć rzeczy, ale nie polecałabym Wam zabierania delikatnego i wartościowego sprzętu na rwącą rzekę.
Ja miała ze sobą tylko telefon i kręciłam filmiki, więc dlatego tym razem ten wpis ma tak mało zdjęć, za to niedługo wrzucę tu film z Nepalu i mam nadzieję, że on najlepiej zobrazuje Wam to miejsce widziane moimi oczami.
Czego się spodziewać?
W scenerii rzeki Trishuli znajdują się małe wąwozy i przelot kolejki linowej prowadzącej do słynnej hinduskiej świątyni Manakamana. Przez większą część roku progi rzeki są łatwe do nawigacji i pokonania. To zatem doskonała rzeka dla tych, którzy szukają krótkiej wyprawy, bez super trudnych wyzwań, z piękną scenerią i stosunkowo spokojnym otoczeniem. W miesiącach monsunowych zwiększa się intensywność i tempo spływu. To dobry czas dla tych, którzy potrzebują większej adrenaliny.
Ja byłam w czerwcu i to był przedsionek pory monsunowej, więc woda w rzece była już mętna, ale jeszcze nie aż tak bardzo wzburzona. W porównaniu do raftingu, który zaliczyłam w Nowej Zelandii to była raczej przyjemny spływ z kilkoma elementami hardcoru np. wtedy kiedy progi były już tak pionowe a rzeka tak narowista, że musieliśmy ją obchodzić lądem.
Ogólnie nazwałabym ten rafting umiarkowanym wyzwaniem, natomiast miał coś, co wynagradzało brak strachu o własne życie (czytaj: adrenaliny) –widoki. Po tłocznym, zanieczyszczonym Kathhmandu poczułam się, jakby ktoś przeniósł mnie do innego świata. To była taka przyrodnicza idylla – soczysta zieleń otaczających gór, cisza przerywana jedynie szumem wody i śpiewem ptaków. Na brzegach dzieciaki kąpiące się w rzece w ten najpiękniejszy, beztroski sposób. I jeszcze nad głowami co jakiś czas pojawiały się wiszące mosty wyglądające bardzo malowniczo. Są dla mieszkańców jedynym sposobem przedostania się na drugą stronę do szkoły czy pracy, ale równie często są miejscem przepraw ludzi, którzy np. przenoszą kamienie do budowy z jednego brzegu na drugi. Na własne oczy widziałam, jak kobiety w wieku mojej babci w katorżniczy sposób dźwigały na plecach kosze (przymocowane taśmą do głowy) pełne cegieł i tak nieprzerwanie kursowały po wiszącym, niestabilnym drewnianym moście.
Naprawdę, co my wiemy o wysiłku, poświęceniu i ciężkiej pracy? Patrząc na te kobiety, kolejny raz pomyślałam, jak wielkie mam szczęście (bo na pewno nie jest to moją zasługą), że urodziłam się w rozwiniętym i bogatym (tak, Polska to bogaty kraj w porównaniu do większości naszego globu) kraju, w którym moja babcia nie musi dźwigać cięgieł na plecach, a ja chodzić 10 km na piechotę do szkoły. Pisałam Wam o tym w poprzednim tekście o Nepalu (TUTAJ) – podróże uczą mnie pokory i choć są częścią mojego życia od kilkunastu lat, to za każdym razem sprowadzają mnie na ziemię i uczą wdzięczności.
A wracając do nepalskiego timingu, to osiągnął on kolejny poziom po tym, jak dopłynęliśmy na miejsce. Sam spływ miał zająć (nie wiem, czemu wtedy wciąż wierzyłam, że jak ktoś mówi, że coś będzie trwało określony czas, to tak na pewno będzie) ok. dwóch godzin, a trwał ze cztery. Jakoś nam to wolno szło, z drugiej strony można było się nacieszyć widokami.
Po wyjściu na brzeg, wygłodzeni rzuciliśmy się na zaserwowaną (zresztą rewelacyjną!) tradycyjną nepalską ucztę, która właściwie miała być lunchem, a stała się kolacją.
Co wyjątkowego oprócz raftingu?
Nocleg natomiast znajdował się około 25 minut na piechotę wzdłuż rzeki i żeby do niego dotrzeć, już w całkowitej ciemności szliśmy przez dżunglę, mijając tylko po drodze pojedyncze domy okolicznych mieszkańców. W sumie to nie miałam nawet pojęcia, dokąd idziemy, bo nic nie było widać. Zobaczyłam to miejsce następnego poranka, ale o tym za chwilę.
Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że Summit River Lodge to właściwie resort złożony z pięknych domków, co było sporym zaskoczeniem, bo teoretycznie to miał być bardziej survival. Nie żebym była smutna z tego powodu, bo miejsce było niezwykle klimatyczne.
Ale nie mogę oprzeć się, żeby nie opowiedzieć Wam jeszcze jednej anegdotki, która właściwie jest kulturowym smaczkiem. A mianowicie, zanim udaliśmy się do swoich pokoi, poinformowano nas, że za 20 minut mamy stawić się na kolacji. I teraz uwaga – ci którzy zgubili ten wątek na osi czasu – lunch, który stał się kolacją, zjedliśmy godzinę wcześniej… Ale plan jest planem i co z tego, że była obsuwa z wcześniejszymi rzeczami i teoretycznie można by zrezygnować z tej kolacji, zamiast „nadrabiać” zaplanowane posiłki jeden po drugim, żeby odhaczyć je na liście. I to są te kulturowe różnice, których doświadcza się w podróży. Dla jednych sytuacja może być absurdalna i niewytłumaczalna, dla innych takie postępowanie jest zgodne z planem i skoro takowy jest, to trzeba go skrupulatnie wypełniać. I tym sposobem tego dnia zjedliśmy dwie ogromne kolacje (spróbuj nie zjeść, jak częstują cię tym, co mają najlepsze i chcą okazać gościnę ;).
O tym jednak jak bardzo warto było tu przyjechać przekonałam się dopiero następnego ranka, gdy obudził mnie głośny śpiew ptaków. Wyszłam na taras i dosłownie wryło mnie w ziemię.
Okazało się, że nasze chatki są położone na zboczu góry, z widokiem na rzekę i otaczają nas przepiękne, porośnięte bujną zielenią Himalaje. Wtedy pierwszy raz poczułam, że naprawdę jestem w Nepalu i mają rację ci, co mówią, że to miejsce ma w sobie magię. A to był dopiero początek tej podróży…