Na pierwszy dalszy wypad poza Miami wybrałam centralną część Florydy. Głównie dlatego, że odwiedzili nas tu przyjaciele i większą grupą postanowiliśmy wybrać się na 3 dniową objazdówkę poza miasto.
Oprócz przyrody i kilku dużych parków narodowych, sam stan nie ma jakoś wiele atrakcji do zaoferowania. Jeśli jesteście fanami pięknej architektury, klimatycznych uliczek i europejskiego spędzania czasu, to na pewno tego tutaj nie znajdziecie.
Można za to zobaczyć klika rzeczy, które mogą być interesujące i też przyjemnie spędzić czas. I taki dokładnie był nasz plan – chcieliśmy po prostu na trochę oderwać się od pracy i dobrze bawić.
Ponieważ Floryda jest ogromnym stanem i dostanie się gdziekolwiek trochę trwa, to planując jakikolwiek wypad trzeba mieć na to cały dzień (czasem noc) lub najlepiej kilka dni pod rząd. My mieliśmy 3 dni do dyspozycji.
Na pierwszy ogień zdecydowaliśmy się chyba na największą atrakcję Florydy – Kennedy Space Center, czyli centrum kosmiczne NASA. Znajduje się ok godzinę drogi od Orlando i jest otwarte od godz. 9. Ponieważ to ogromny teren i oferuje mnóstwo atrakcji, zdecydowanie warto mieć na nie cały dzień.
Żeby być tam z samego rana wyjechaliśmy o 6 z Miami i rzeczywiście droga zajęła nam prawie 4 godziny. Plus zrywania się o świcie jest jednak taki, że wita cię wschód słońca nad oceanem, więc w sekundę zapominasz o niewyspaniu.
Samo centrum robi duże wrażenie nie tylko ze względu na swój ogrom, ale również na liczbę różnych miejsc, które można zobaczyć. My zaczęliśmy od przejażdżki autobusem po całym terenie centrum. Autobus jest zamknięty i klimatyzowany, co trochę osłabia efekt, bo teren ogląda się tylko zza szyby i raczej nie wychodzą z tego żadne dobre zdjęcia. Plus pole widzenia ma się takie, na jakie pozwala małe okno i siedzący obok pasażer.
W każdym razie jeździ się dookoła różnych budynków i laboratoriów NASA w których normalnie pracują ludzie i przejeżdża się obok platformy z której wystrzeliwuje się rakiety w kosmos. Ta platforma to największy i najcięższy pojazd na świecie – waży prawie pół miliona ton (!). Aż trudno sobie to wyobrazić.
Autobus zatrzymuje się w Apollo/Saturn Center, które jest już wyjątkowe. W całości poświęcono je amerykańskiemu wyścigowi na księżyc. Jest tu wystawa pokazująca wszystkie loty na księżyc. Pod sufitem wisi natomiast gigantyczny Saturn V, największa rakieta, jaka kiedykolwiek latała! Stojąc pod nią, człowiek nabiera ogromnej pokory nie tylko wobec technologii, ale też kosmosu, który wymaga od ludzi tworzenia tego rodzaju rozwiązań.
Mnie w tej części natomiast najbardziej urzekło to, że wolontariuszami, którzy przechadzają się po sali, zagadują i tłumaczą, są emerytowani pracownicy NASA. Z jednym z nich – inżynierem, który pracował tu przez 45 lat, rozmawiałam prawie godzinę. Niesamowite doświadczenie posłuchać kogoś, kto tworzył i był obecny przy wszystkich misjach na księżyc. Jego wspomnienia były jednocześnie arcyciekawe, inspirujące i wzruszające. Bardzo Wam polecam, jeśli odwiedzicie KSC, poświęćcie czas właśnie na taką rozmowę.
Pozostałe budynki które można zwiedzać są związane z technologią i budową rakiet. Można zobaczyć m.in. jak zbudowane są silniki i wnętrze rakiety. Wszystko jest interaktywne i pozwala trochę bardziej zbliżyć się do tego fascynującego świata kosmosu.
Jest też kino, w którym kilka razy dziennie można oglądać filmy w 3D oraz symulator lotu w kosmos, który bardzo Wam polecam, bo choć trwa krótko, to daje pewne wyobrażenie na temat przeciążeń jakie odczuwa się przy starcie rakiety.
Bardzo podobał mi się też Rocket Garden (Park Rakiet) – rakiety dosłownie jakby wyrastały z ziemi. Świetnie jest oglądać je z dołu i poczuć ich ogrom.
Centrum zajęło nam dokładnie cały dzień i byliśmy jednymi z ostatnich, którzy z niego wychodzili, ale sądzę , że pasjonaci mieliby co robić i przez kolejne dwa dni.
Następnego dnia zaplanowaliśmy coś zupełnie innego – Disneyland. Przyznaję – to był mój, trochę szalony pomysł wynikający z chęci poczucia się jeszcze raz jak dziecko. Oparłam go na wspomnieniach z dzieciństwa, kiedy to jak 10-latka byłam na wycieczce w Disneylandzie w Paryżu z moim zespołem ludowym podczas tournée po Francji.
Zapamiętałam to sobie jako ogromne przeżycie, super dzień, ale też duży niedosyt, bo jako niezbyt wysoka 10-latka nie mogłam wchodzić na większość rollercosterów (ograniczenia wzrostu), więc tylko patrzyłam jak starsi koledzy się bawią. Lipa. Postanowiłam sobie to odbić i urobiłam wszystkich, żeby mi w tym towarzyszyli.
Musicie wiedzieć, ze Disneyland na Florydzie jest największym w Stanach. Jak w USA coś jest największe, to jest po prostu absurdalnie gigantyczne (dotyczy to też hamburgerów, deserów, samochodów). Otóż to, co zwie się Parkiem Rozrywki jest tak naprawdę siedmioma oddzielnymi parkami tematycznymi, a każdy z nich jest jeszcze podzielony na sektory tematyczne.
My jako pierwszewybraliśmy Animal Kingdom tylko ze względu na to, że jest tam nowa część poświęcona tematyce z filmu Avatar. Słowem zbudowano Pandorę. Rekomendacje miała świetne, więc zaryzykowaliśmy.
Ujmę to tak. Wyobrażenia a rzeczywistość mogą być czasem okrutnie rozczarowujące. Byliśmy w środku tygodnia licząc na mniejsze tłumy. Otóż nie. Tłumy są tam cały czas i o każdej porze. Głównie tworzą je biegające w amoku dzieciaki i nagrzani rodzice, którzy próbują przetrwać ich wrzaski. W środku istny cyrk – stoiska z jedzeniem, mnóstwo tandetnych sklepów (mniejsza o nie) i najgorsze…kolejki do każdej atrakcji.
Myśleliśmy, że będziemy tacy sprytni i ściągnęliśmy sobie aplikację, która miała pokazywać nam ile wynosi czas oczekiwania do poszczególnych atrakcji i tym samym lepiej planować czas. Miny nam zrzedły, gdy pomimo wczesnej godziny czas oczekiwania na każdą wynosił np. 160 minut…
Coż zapłaciliśmy, więc stwierdziliśmy, że zagryziemy zęby i staniemy w kolejce. Oczywiście wybraliśmy najdłuższą, bo naszym celem była największa atrakcja: Avatar Flight of Passage – animacja w 3D, podczas której siedząc na specjalnym krześle, w okularach, lata się po filmowej Pandorze.
Powiem Wam tak, o ile byłam zirytowana tym czekaniem, to dla tej jednej rzeczy i tego doświadczenia było warto. Trudno jest mi opisać to słowami, ale chyba najlepiej zareklamuję to pisząc, że przez te 4 minuty nawet dorosły człowiek zapomina, gdzie jest, kim jest i który świat jest prawdziwy. Technologiczna rewelacja, a rajska animacja Pandory jest po prostu przepiękna, tak jak i świat z filmu Avatar.
Pozostałe atrakcje, np. Discovery Island, nie robiły już takiego wrażenia i były po prostu sympatyczne (oprócz Gorilla Falls Exploration Trails, gdzie można było podziwiać goryle, które akurat ja mogłabym oglądać godzinami).
Dało się też zjeść zdrowy lunch pośród tych wszystkich hot-dogów, dosładzanych lodów i chipsów. Polecam Wam Satu’li Canteen bo serwują tam genialne sałatki z jarmużem, komosą i wołowiną.
Na wieczór zostawiliśmy sobie drugi park, najstarszy i najbardziej filmowy Disney World. Czyli miejsce pałacu z bajki, Myszki Miki i Goofego. Dotarliśmy do niego dopiero o zmierzchu, ale dobrze się stało, bo park sporo na tym zyskał. Z racji okresu przedświątecznego (czyli 2 miesiące przed świętami….) wszystko było udekorowane lampkami, girlandami, świątecznymi wieńcami, a przy głównym wejściu stała wielka choinka. Oczywiście w tle leciały świąteczne piosenki śpiewane przez bohaterów bajek. Bardzo ładnie to wyglądało i rzeczywiście bajkowo. Tłum oczywiście podobny, a dzieci chyba zmęczone po całym dniu były jeszcze bardziej rozwrzeszczane ;)
Rządni przygód ruszyliśmy na kolejny roller coaster (tak, tak znów była kolejka), ale jak dla mnie był za krótki i o mało nie wywrócił mi żołądka do góry nogami ;)
Polowałam oczywiście na zdjęcie z myszką Miki, ale o tej porze chyba bajki śpią, bo dostałam figę z makiem.
Chyba jednak jestem na to za stara i nie umiem się w to bawić ;)
Ostatniego dnia mieliśmy już dosyć rodzin z dziećmi, kolejek, hałasu i nierealnego świata, więc dzień zaczęliśmy od pojechania do Parku Narodowego: Ocala National Forest. To całkiem duży park, który słynie z lazurowego kolory wody w jeziorkach, które znajdują się na jego terenie.
Kolorystyka trochę podobna do Plitvickich Jezior w Chorwacji. To nas skusiło. Urządziliśmy sobie spacer, przy okazji wpadając w środku tego parku na dziwaczną parę jak z horroru, która pojawiła się znikąd naprawiając starego kampera, który mógłby należeć do bohatera Piły. Wialiśmy jak najdalej.
Najpiękniejszy był spotkany w sadzawce aligator. Brak ruchu z jego strony i poczucie, że nie ma się kontroli nad tym, czy jest szybki czy nie, przyprawia o dreszcze, ale trzeba mu przyznać – robi wrażenie.
Na zakończenie tego wypadu postanowiliśmy pojechać jeszcze do najstarszego miasteczka w Stanach – San Augustin z 1565 roku. Na Europejczykach zapewne nie zrobi to wrażenia, ale Amerykanie się nim zachwycają.
To ładne i klimatyczne miasteczko w stylu kolonialnym. Przyjemnie po nim pochodzić, odwiedzić małe butiki i sklepy z rękodziełem. Mają też przepiękny uniwersytet, który trochę przypomina czasy Zorro. Myślę, że genialnie się w tym miejscu studiuje.
Na kolację obowiązkowo wybraliśmy się do knajpy w stylu prohibicji, gdzie serwowano podobno najlepsze hamburgery. Najlepsze może nie były, ale po całym dniu wszystko smakuje bardziej.
Akurat to miejsce bardzo mi się podobało, bo jeszcze była w nim muzyka na żywo i śpiewano stare jazzowe utwory i hity Franka Sinatry.
Świetny klimat i idealne zakończenie wypadu. No prawie, bo z San Augustin do Miami wracaliśmy prawie 5 godzin :)