Moją bazą jest Polska do której zawsze wracam pomiędzy podróżami, tu jest mój dom, rodzina i przyjaciele. Ale od 3 lat drugim miejscem, które zaczęłam traktować jak mój dom jest Miami na Florydzie. Odkąd przyjechałam tu po raz pierwszy kilka lat temu, co roku wracam. Przyjeżdżam na zimę i spędzam każdego roku kilka miesięcy. Stąd pracuję, realizuję projekty podróżnicze i regeneruję siły po długich miesiącach bycia w drodze. Bardzo dobrze czuję się na Florydzie, lubię ten miks kulturowy, który można tu znaleźć, bliskość latynoskiej kultury i przepiękną przyrodę. Tej zimy również przyjechałam mieszkać i pracować z Miami, choć fakt jest taki, że z powodu pandemii, odwołanych lotów i przez dłuższy okres czasu pozamykanych granic, zostałam tu o wiele dłużej, niż planowałam. Właśnie zaczyna się 6 miesiąc odkąd trochę „utknęłam” na Florydzie. Pandemia przewróciła moje życie i branżę turystyczną z którą jestem związana do góry nogami.
O życiu na Florydzie w dobie pandemii koronawirusa rozmawiałam z Karoliną Walczowską z Onet Podróże: Polka, która utknęła na Florydzie: Amerykanie szybko zapomnieli o pandemii. Pełną rozmowę możecie też przeczytać poniżej:
Zanim porozmawiamy o obecnej sytuacji dotyczącej koronawirusa w Stanach Zjednoczonych, a przede wszystkim na Florydzie, chciałabym się dowiedzieć, jak to się stało, że utknęłaś w Miami?
Urodziłam się w Polsce, tu wychowałam i skończyłam studia, ale moje życie od wielu lat nie jest na stałe związane z jednym miejscem. Od 12 lat jestem w praktycznie ciągłej podróży. Do tej pory odwiedziłam 6 kontynentów i ponad 85 krajów. Z wykształcenia jestem psychologiem społecznym. Od dziecka kochałam naukę i była to jedna z tych rzeczy, w których widziałam siebie w dorosłym życiu. Chciałam obserwować, rozumieć więcej i wiedzieć z czego wynika ludzkie zachowanie. Przez kilka lat prowadziłam badania z psychologii społecznej i międzykulturowej i był to jeden z powodów moich podróży.
W czasie studiów wzięłam udział w wymianie studenckiej w Korei Południowej (na Konkuk University w Seulu) oraz we Włoszech (na Universita degli Studi di Firenze we Florencji). Te wyjazdy były dla mnie niesamowitym wyzwaniem i przygodą, a także zainspirowały mnie do kolejnych podróży. Zrozumiałam, że studiowanie i pracowanie za granicą jest wspaniałym sposobem na poznawanie świata. Dlatego zdecydowałam, że chcę więcej. Szukałam kolejnych możliwości by rozwijać się naukowo i dalej podróżować. Udało mi się otrzymać stypendia naukowe na kontynuowanie moich badań w Japonii (Osaka University), Stanach Zjednoczonych (College of William&Mary w Williamsburgu) i Australii (Macquarie University w Sydney). W międzyczasie wzięłam udział w wielu konferencjach i projektach naukowych m.in. w RPA i Kalifornii. Przez ostatnie lata miałam szansę żyć, studiować i pracować przez dłuższy okres czasu m.in. w Stanach Zjednoczonych, Australii, Japonii, Korei Południowej, Tajlandii, Włoszech i Hiszpanii.
Trzy lata temu postanowiłam spisywać swoje obserwacje, wrażenia na temat miejsc w których byłam, inspiracje dotyczące niesamowitych doświadczeń, które pamięta się potem przez całe życie, a także refleksje o kulturze i ludziach z całego świata. Tak powstał mój blog Travel and Keep Fit . Zakładając go wierzyłam całym sercem, że mogę stworzyć coś, co pomoże i zainspiruje innych. Chociażby tych, którzy wciąż się wahają, boją lub myślą, że są niewystarczający, żeby mieć życie, o jakim marzą – czy to pod kątem podróżowania, wyjazdu na wymarzone studia za granicę, czy spróbowania czegoś szalonego, co wszyscy wokół odradzają. Podróże zatem od zawsze były częścią mojego życia, a także pasją oraz pracą. Stąd częste przemieszczanie się i bycie w rozjazdach przez cały rok.
Moją bazą jest jednak Polska do której zawsze wracam pomiędzy podróżami, tu jest mój dom, rodzina i przyjaciele. A od 3 lat drugim miejscem, które zaczęłam traktować jak mój dom jest właśnie Miami na Florydzie. Odkąd przyjechałam tu po raz pierwszy kilka lat temu, co roku wracam. Przyjeżdżam na zimę i spędzam każdego roku kilka miesięcy. Stąd pracuję, realizuję projekty podróżnicze i regeneruję siły po długich miesiącach bycia w drodze. Bardzo dobrze czuję się na Florydzie, lubię ten miks kulturowy, który można tu znaleźć, bliskość latynoskiej kultury i przepiękną przyrodę. Tej zimy również przyjechałam mieszkać i pracować z Miami, choć fakt jest taki, że z powodu pandemii, odwołanych lotów i przez dłuższy okres czasu pozamykanych granic, zostałam tu o wiele dłużej, niż planowałam. Pandemia przewróciła moje życie i branżę turystyczną z którą jestem związana do góry nogami.
Kiedy obowiązywały największe ograniczenia w Miami? Jakie to były zasady?
Fazy wprowadzanych obostrzeń i środków zapobiegawczych na Florydzie były stopniowe a ich wprowadzanie następowało wolniej, niż w Polsce. Zaczęło się od klasycznej paniki wśród ludzi, którzy nie wiedząc co się dzieje i czego mogą się spodziewać, dosłownie rzucili się na supermarkety i zaczęli masowo wykupować papier toaletowy, wodę czy konserwy. To był rzeczywiście dziwny i niepokojący moment, ale tak naprawdę trwał bardzo krótko. Wbrew temu co się mówiło – puste półki w sklepach nie wynikały z braku produktów na rynku, tylko ze wzrostu popytu i niedostosowanych do tamtej sytuacji łańcuchów dostaw. Amerykanie jednak bardzo szybko poradzili sobie z tą sytuacją, zwiększając dostawy na konkretne produkty, więc wszystko szybko wróciło do normy. Teraz idąc do sklepu, nie pamięta się nawet, że czegoś wcześniej nie można było kupić i że były duże kolejki.
Od początku pandemii w sklepach zostały postawione dyfuzory z żelem odkażającym, pracownicy odkażali też wózki. Szybko zatem pojawiły się podstawowe zasady sanitarne. Po jakimś czasie dołączył do tego nakaz noszenia maseczek w lokalach usługowych i gastronomicznych, w sklepach strzałkami narysowanymi na ziemi ustalono kierunek poruszania się, tak by ludzie nie wchodzili na siebie w trakcie zakupów. Nie od razu jednak zamknięto kawiarnie i restauracje, wprowadzane obostrzenia nie były drastyczne, ludzie nie zostali zamknięci w domach, a wszelkie ograniczenia miały raczej charakter sugestii. Nigdy też na Florydzie nie było mandatów za wychodzenie z domu, bieganie czy spotykanie się ze znajomymi. Kiedy zatem w Polsce moi znajomi czy rodzina odczuwali już bardzo dotkliwie wprowadzane zasady i ograniczenia funkcjonowania, tu na Florydzie życie toczyło się w miarę normalnie i nie było czuć żadnej paniki czy strachu w codziennych nastrojach ludzi wokół.
Kiedy zorientowałaś się, że epidemia koronawirusa nabiera tempa i robi się niebezpiecznie?
Od połowy marca zaczęła też zmieniać się sytuacja w związku z nakładaniem coraz większych obostrzeń. Odwołano imprezy masowe, zamknięto centra handlowe. Kawiarnie i restauracje mogły serwować jedzenie wyłącznie na wynos, a wszędzie obowiązywał nakaz chodzenia w maseczkach (ale tylko wewnątrz budynków, nigdy nie było nakazu noszenia ich na świeżym powietrzu). Szczerze mówiąc, dla mnie personalnie nie był to dramat, bo ani centra handlowe ani imprezy masowe nie są mi potrzebne do szczęścia. Natomiast potem nastąpiło coś, co rzeczywiście odczułam bardzo i uświadomiło mi, że sytuacja coraz bardziej się zaostrza.
Na Florydzie zamknięto plaże i przynależne do nich tereny oraz parki. Ja akurat mieszkam przy samej plaży, więc w praktyce wyglądało to tak, że właściwie nie mogłam wyjść z domu. Kilkukilometrowy deptak przy którym stoi mój dom był zamknięty, a wejście na plażę zakazane. Pojawiły się też regularne patrole policji i gwardii narodowej. Od rana do nocy po Broadwalku i po plaży jeździła policja nie dając nikomu możliwości nawet minutowego przespacerowania się. Akurat co do policji na Florydzie, to personalnie wydaje mi się bardzo agresywna, często krzyczy bez powodu, jest nieuprzejma nawet gdy nie ma ku temu powodów. Nie było to zatem przyjemne doświadczenie, ani też codziennie migający światłami patrol policji pod oknami. Wtedy poczułam po raz pierwszy ograniczenie wolności. I wbrew pozorom nie mówię tu o tak nieznaczących aspektach jak brak plażowania (bo z tym kojarzy się Miami i Floryda), ale z brakiem możliwości korzystania z otwartej przestrzeni, przyrody, złapania oddechu. I do tego ciągłe poczucie kontroli ze strony policji i wojskowych patroli. Co tu dużo mówić, komuś kto urodził się w wolnym kraju trudno jest do czegoś takiego się przyzwyczaić. Sądząc po nastrojach w moim hrabstwie (ang. county) i wielu rozmowach ze stałymi mieszkańcami, to był aspekt, który najbardziej frustrował ludzi i z którym najtrudniej było się im pogodzić. A trwało to bardzo długo, bo przeszło 2,5 miesiąca. Mieszkańcy nie rozumieli dlaczego na tak ogromnej przestrzeni nie mogą nawet wyjść na spacer czy posiedzieć na ławce.
Natomiast nic nie dzieje się bez przyczyny i źródłem tak drastycznych obostrzeń i zamknięcia terenów zielonych i plaż na początku pandemii na Florydzie byli zdecydowanie spring breakers, czyli młodzi ludzie, którzy na Florydę przyjeżdżają na wakacje w ramach wiosennej przerwy w szkole i na uczelniach. Przez kilka tygodni od połowy marca trwała tu próba opanowania imprezującej młodzieży, która za nic miała zakazy gromadzenia się i urządzania imprez. Pomimo wprowadzonych już wtedy obostrzeń, przez długi czas przeciwstawiała się policji i kombinowała na wszystkie sposoby jak obejść zasady. Przykładowo – przez kilka dni trwały pościgi policji za całymi grupami młodzieży, którym jak zamknięto jedną plażę, to skrzykiwali się przez social media i całymi grupami jechali na kolejną w innej części Florydy. A policja za nimi. I to trwało aż do momentu, gdy zamknięto wszystkie plaże na wybrzeżu. Potem pojawił się nowy problem, bo Ci sami ludzie zaczęli masowo wynajmować jachty i łodzie, zbierać się w duże grupy i robić masowe imprezy na wodzie lub w przystaniach. Aż do momentu, kiedy je zamknięto i zakazano wynajmu wszelkich jednostek pływających. I tak w kółko, aż nie zostało dosłownie nic i zniechęceni wrócili do domu do innych stanów. Gdyby wybuch pandemii nie pokrył się z wiosenną wakacyjną przerwą, pewnie byłoby mniej obostrzeń i mniej drastycznych rozwiązań.
Nie myślałaś o powrocie do Polski? Organizowane były loty do kraju, wiele osób wróciło ze Stanów.
Tak oczywiście – myślałam i wedle mojego pierwotnego planu od kwietnia miałam być już w Polsce, a zaraz po krótkim przystanku w kraju, wyjeżdżać realizować kolejne projekty m.in. we Włoszech, na Karaibach i w Afryce. Natomiast sytuacja z nagłym wybuchem epidemii i kompletnym załamaniem branży turystycznej wszystko skomplikowała. Rzeczywiście przez pewien czas były organizowane loty do domu ze Stanów Zjednoczonych, ale była to początkowa faza pandemii, w której nie do końca było wiadomo czy i jak dalej rozwinie się sytuacja. Nikomu wtedy nie przyszło do głowy, że niedługo zostaną wstrzymane wszystkie loty, nie będzie połączeń między krajami, a granice zostaną pozamykane na nie wiadomo jak długo. Słowem, trudno było podjąć na szybko dobrą decyzję. Miałam tu wynajęte mieszkanie z które zapłaciłam z góry i straciłabym pieniądze opuszczając je przed czasem. Miałam projekty do skończenia i mimo wszystko nadzieję, że wszystko wróci szybko do normy. Oczywiście jak widać z perspektywy czasu – ułożyło się inaczej. Inną kwestią było to, że Polska w momencie eskalacji pandemii nałożyła na obywateli znacznie więcej restrykcji, niż w Stanach Zjednoczonych. Ludzie musieli siedzieć w domu, nie można było wychodzić pobiegać, zamknięte były kawiarnie i siłownie. Życie się zatrzymało. Tymczasem tu na Florydzie wprowadzano ograniczenia znacznie wolniej, było ich mniej, np. w hrabstwie w którym mieszkam (Broward County) nigdy nie było zakazu spacerów, biegania, czy trenowania na świeżym powietrzu. Mieliśmy tu znacznie więcej swobody, niż w Polsce i w porównaniu do naszego kraju była to duża doza wolności. Nie ukrywam, że był to jeden z powodów dla których zdecydowałam się nie wracać wtedy ratunkowym lotem do domu, ale poczekać na rozwój sytuacji. Rozmawiałam też z rodziną i przyjaciółmi i wszyscy doradzali mi, żeby zostać dłużej w Stanach Zjednoczonych, bo sytuacja w Polsce była wtedy trudna i właściwie wróciłabym z w miarę normalnego funkcjonowania w Miami, do całkowitego zamknięcia w mieszkaniu w Warszawie.
Gdzie się zatrzymałaś? Czym się zajmujesz w tym trudnym czasie?
Za każdym razem, gdy przyjeżdżam do Miami, wynajmuję mieszkanie na dłuższy okres czasu. Tak jest i teraz. O dziwo, pomimo tego, że turystyka zatrzymała się na ostatnie miesiące, na Florydę przyjechało znacznie mniej ludzi, hotele na wybrzeżu są puste, to ceny regularnych mieszkań wcale nie spadły. Mam wrażenie, że Amerykanie nie do końca zaadaptowali się do zaistniałej sytuacji i nie zmienili swojego podejścia do rzeczywistości, pomimo że znacznie odbiegła ona od normalności, którą znaliśmy. Mieszkam w dość turystycznym miejscu pod Miami – w Hollywood Beach, która zawsze wypełniona jest po brzegi ludźmi, sporo jest tu hoteli i letnich domów na wynajem. W ciągu ostatnich 3 miesięcy to miejsce zupełnie opustoszało. Wielkie hotele są zamknięte na cztery spusty, domy stoją puste. Nigdy jeszcze nie widziałam Miami i okolic tak wyludnionych. A przecież jest to miasto tętniące życiem, a Floryda to popularny wakacyjny kierunek oraz miejsce gdzie Amerykanie przyjeżdżają na emeryturę. Praktycznie z dnia na dzień dało się odczuć zmianę. Miami do tej pory w wielu popularnych miejscach wygląda jak miasto duchów. Pomimo to, nawet w obecnej sytuacji, gdy sprawdzałam ceny mieszkań i domów na wynajem, nie drgnęły one nawet trochę w dół. Niektóre wręcz urosły. Zdecydowanie działa to odstraszająco na potencjalnych klientów, którzy chcieliby spróbować przyjechać na Florydę w ramach podróży po swoim kraju.
Od kilku lat żyję z pisania o podróżach, wartych odwiedzenia kierunkach, krajach, regionach czy hotelach. Na co dzień na moim blogu i w social media współpracuję też z różnymi markami, przygotowując dla nich kampanie reklamowe. Prowadzenie bloga Travel and Keep Fit by Alex Jaskolowska jest to zatem praca związana w 100% z branżą turystyczną. W momencie kiedy podróże na całym świecie zostały wstrzymane, wiele projektów również czeka na wznowienie. Nie wyobrażam sobie jednak usiąść na kanapie i patrzeć w ścianę czekając bezczynnie. Jestem osobą, która nigdy się nie poddaje i zawsze szuka nowych rozwiązań. Myślę, ze dzięki takiemu podejściu przez wiele lat zdobywałam stypendia naukowe i granty badawcze, które pozwalały mi realizować się w nauce i podróżować po całym świecie. A teraz mam jeden z większych blogów podróżniczych, który ma wyrobioną markę w Polsce i za granicą i który rocznie czyta ponad 2,5 miliona ludzi z całego świata. Zawsze mam co robić, a blog to niekończącą się ilość pracy. Właściwie to dzięki temu, że nie jestem przez ostatnie miesiące w ciągłych rozjazdach, wreszcie mam czas na nadrobienie materiału z wcześniejszych podróży, napisanie nowych artykułów, obrobienie zdjęć. Ostatnio wydałam też swojego ebooka o Ameryce Południowej – „Ameryka Południowa – śladami cudów natury”, który nie jest typowym przewodnikiem, ale książką pełną historii, anegdot i ciekawostek z mojej podróży po Brazylii, Chile, Boliwii, Peru i Argentynie. Dla wszystkich tych, którzy kochają świat i są nim zafascynowani, nawet jeśli nie planują podróży do Ameryki Południowej.
W tym kontekście pandemia zrobiła mi miłą niespodziankę, bo cały nakład mojej książki w wersji papierowej sprzedał się już w pierwszym tygodniu lockdownu. Ruch był tak duży, że czytelnicy poprosili mnie o e-booka, którego szybko wydałam i który rozszedł się w tysiącach egzemplarzy. I za to kocham właśnie blogowanie, bo ciężka praca przynosi efekty nawet w trudnych czasach.
Przymierzam się też do wypuszczenia w wakacje zupełnie nowego formatu związanego z podróżami. Powiedziałabym zatem, że pracy mam więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Zauważam też powolny ruch w branży i nadzieję na powrót do podróży. Myślę, że niedługo znów będą możliwe i ruszę ponownie w drogę po więcej historii ze świata i inspiracji dla moich czytelników. A tymczasem, wykorzystuję ten czas na maksymalnych obrotach.
Co wolno/czego nie wolno teraz? Jak wygląda życie codzienne Amerykanów?
Od początku czerwca wiele zmieniło się na korzyść mieszkańców Florydy. Ponowie otwarto restauracje i kawiarnie, choć oczywiście z uwzględnieniem nowej rzeczywistości sanitarnej – odpowiednimi odległościami, obsługą w maseczkach i rękawiczkach. Ludzie dosłownie rzucili się na biesiadowanie i to co obserwuję w Hollywood gdzie mieszkam, przechodzi ludzkie pojęcie. Tłum, ścisk, w praktyce zero odległości. Otwarto też plaże i deptaki, co jest oczywiście cudownym przełomem i powiewem normalności, choć fakt jest taki, że przyszły wakacje, dzieciaki nie chodzą do szkoły, więc i na plażach zrobiło się tłoczono. Obserwując to codziennie, mam wrażenie, że Amerykanie mają w nosie wszelkie zasady i bardzo szybko zapomnieli o pandemii.
Przez ostatni miesiąc wydawałoby się, że wszystko wraca do normalności i będzie już tylko lepiej. Natomiast codzienność nijak się ma do doniesień i statystyk o ciągle rosnącej ilości zarażonych. Ostatnie dni przyniosły nowe aktualizacje, bo w Stanach Zjednoczonych zdiagnozowano ponad 40 tysięcy przypadków zakażenia, czyli najwięcej od momentu wybuchu epidemii. Na samej Florydzie w ciągu dwóch ostatnich dni zdiagnozowano ponad 18 tys. przypadków. Lekarze potwierdzili, że nowe zakażenia dotyczą w dużej mierze ludzi młodych, którzy nie przestrzegają zasad dystansu społecznego ani nie noszą maseczek. I to są właśnie te sytuacje z plaży czy z barów, gdzie nikt tych zasad nie przestrzega.
Południowe stany – Floryda i Teksas są bardzo dużymi ogniskami, więc kilka dni temu władze tych stanów zdecydowały się na przywrócenie niektórych ograniczeń. W Teksasie ponownie zamknięto wszystkich bary, a na Florydzie barom zakazano serwowania alkoholu. Na Florydzie znowu będą też zamknięte niektóre plaże. W ten weekend właśnie ogłoszono, że nie będzie wstępu na plaże od 3 lipca czyli dzień przed Święta Niepodległości, które dla Amerykanów jest bardzo dużym wydarzeniem. Mam zatem poczucie, że wracamy do punktu wyjścia. Inna sprawa jest taka, że w ostatni weekend na plaży były dosłownie tłumy, nikt nie trzyma odległości, ludzie zbierają się w ogromnych grupach i przesiadują w nich całymi godzinami. Wkroczyła nawet policja każąc ludziom odsunąć się od siebie, a nie było jej przez ostatnie kilka tygodni.
Do tej pory koronawirusa zdiagnozowano u dwóch i pół miliona Amerykanów. Zmarło około 125 tysięcy osób. Są to wysokie wskaźniki zachorowań i śmiertelności w skali światowej. Jednocześnie wyzdrowiało ponad 670 tysięcy chorych na COVID-19. Natomiast patrząc na te statystyki wciąż warto uwzględnić liczby w ujęciu relatywnym oraz fakt, że mówimy o kraju z blisko 400 milionami ludzi. Skala jest tu zatem zupełnie inna, niż mamy ją w Europie.
Czy można powiedzieć, że służba zdrowia radzi sobie z taką liczbą zachorowań?
Całe szczęście nie musiałam mieć bezpośredniego doświadczenia z amerykańską służbą zdrowia w ostatnich miesiącach, więc trudno jest mi oceniać jej działanie z własnej perspektywy.
Według szefa Centrów Kontroli i Zapobiegania Chorobom liczba Amerykanów, którzy zostali zarażeni koronawirusem, jest prawdopodobnie 10 razy wyższa niż liczba zgłoszonych przypadków. W rozmowie z dziennikarzami w czwartek dyrektor CDC Robert Redfield powiedział: „Według naszych najlepszych szacunków na każdy zgłoszony przypadek przypada 10 innych zarażeń”.
Prezydent Trump nadal natomiast propaguje przekonanie, że liczba przypadków koronawirusa rośnie w Stanach Zjednoczonych z powodu „WIELKIEGO TESTOWANIA” i narzeka, że media nie rozpowszechniają tej informacji. Podczas gdy liczba testów wzrosła, eksperci ds. zdrowia twierdzą, że w kilku stanach, w których rośnie liczba przypadków, wyprzedzają one w liczbie wykonywanych testów. Jest w tym wszystkim zatem duża dezinformacja, duża propaganda i walka polityczna i tak naprawdę ostatecznie nie wiadomo co jest prawdą, a co nie. Oficjalnie wiadomości są jednak takie, że system opieki zdrowotnej jest wciąż wydolny i przygotowany na obecną sytuację.
Czy do kolejnego gwałtownego wzrostu zachorowań mogły się przyczynić liczne manifesty po śmierci George’a Floyda?
Rzeczywiście wedle wielu krążących w mediach opinii protesty Black Lives Matter przeciwko brutalności policji i rasizmowi były przyczyną wzrostu zachorowań na COVID-19. Natomiast wedle najnowszych badań National Bureau of Economic Research, w których przeanalizowano dane z 300 największych miast w kraju nie znaleziono potwierdzenia tych założeń. Wedle nowych wniosków efekt był raczej odwrotny – więcej, niż protestujących było ludzi, którzy podczas protestów unikało wychodzenia z domu, trzymało się na dystans i pilnowało zasad społecznego dystansu, ograniczając tym samym poruszanie się po mieście i kontakt z innymi do minimum. Natomiast badacze zwrócili też uwagę, że wśród tych, którzy brali udział w protestach rzeczywiście liczna zachorowań mogła wzrosnąć. Sądzę jednak, że za mało jest jeszcze danych i dokładnych analiz, aby wydawać wiążące sądy na temat tego, czy rzeczywiście protesty miały bezpośredni związek ze wzrostem zarażonych. Nawet sami analitycy zastrzegają, że są to pewne tezy i domniemania. Unikałabym ogólnie podejścia, które często są bardziej demagogią niż nauką – jak rośnie X to rośnie Y. W praktyce rzadko kiedy mamy do czynienia z korelacją dwóch zmiennych, najczęściej jest to zespół wielu czynników. Na przykład na Florydzie w pewnym momencie gros zachorowań dotyczył osób, które przebywały w domach opieki (ang. Assistet Living) i były to osoby relatywnie wyizolowane względem reszty społeczeństwa.
Sami Amerykanie nie czują strachu? Co jest w tym momencie największym zagrożeniem?
Nie popadając w zbyt duże uogólnienia i stereotypizowanie, Amerykanie których poznałam to pozytywnie nastawieni do życia ludzie. Takie podejście przekłada się na wszystkie sfery życia, co świetnie pokazuje obecna sytuacja panującej pandemii. Nawet wtedy, gdy doniesienia z ich kraju mogłyby budzić niepokój, ich podejście jest raczej nastawione na szukanie rozwiązań, skupianie się na pozytywach i patrzenie z nadzieją w przyszłość. Ani razu w rozmowach które tu prowadziłam nie odczułam strachu, raczej ciągłe powtarzanie sobie, że się ułoży, że wszystko będzie dobrze i przecież dzieje się wokół też dużo dobrych rzeczy. Za to ich naprawdę lubię i szanuję, bo można powiedzieć, że jako społeczeństwo są optymistami i takim podejściem też zarażają ludzi wokół. Nawet w sytuacji utraty pracy czy życiowych ograniczeń potrafią powiedzieć drugiej osobie coś miłego, skomplementować, życzyć wszystkiego dobrego i udanego dnia. Z punktu widzenia psychologa, takie pozytywne wzmocnienia, wzajemne wsparcie i po prostu uśmiech są bardzo potrzebne i bardzo jednoczące.
Można to też zaobserwować w sposobie komunikacji w mediach, które śledzę tu na co dzień. Nie ma tu straszenia liczbami, ciągłego przypominania ile osób umarło danego dnia, jest raczej skupienie się na jedności i powtarzanie, że jako naród, wspólnie to przetrwają i tworzenie poczucia, że wszystko jest pod kontrolą. To na pewno wpływa też na nastroje ludzi i na brak ogólnej paniki w społeczeństwie.
Z moich obserwacji życia tutaj powiedziałabym raczej, że Amerykanie byli bardziej zszokowani wprowadzanymi ograniczeniami i odbieraniem im swobód, niż zwiększającą się liczbą zachorowań. Zdecydowanie nie są społeczeństwem, które w jakikolwiek sposób jest przyzwyczajone do tego, że czegoś im się zakazuje, czegoś nie mogą i nie mają dostępu do codziennych wygód. To rodzi bunt i oburzenie. Oczywiście wynika to z historii tego kraju i z faktu, że społeczeństwo amerykańskie nie doświadczyło nigdy reżimu, więc nawet najmniejsze próby odebrania wolności są dla nich niepojęte. To na pewno przekłada się na ogólne ich zachowanie podczas pandemii. Dla porównania – w Polsce większość z nas posłuchała się zaleceń i została w domu, ograniczając kontakt z innymi ludźmi. W Stanach natomiast idzie to bardzo opornie i nawet w momencie wprowadzenia największych obostrzeń wciąż było mnóstwo ludzi, którzy ich nie przestrzegali. Nie było też żadnego mechanizmu prawnego czy kar za niestosowanie się.
Mnie osobiście zdarzyło się kilka sytuacji, że w sklepie starałam się trzymać zalecany dystans i zawsze miałam na sobie maseczkę, a starsi ludzie wokół, czyli najbardziej narażona na zarażenie grupa, dosłownie wchodzili na mnie w kolejce, nie trzymali dystansu, nie nosili masek i na powitanie ściskali się i całowali w iście włoskim stylu. Raz nawet zwróciłam uwagę takim miłym starszym paniom, że może warto, żeby zamiast 5 cm ode mnie stanęły 2 metry. Zostałam wyśmiana.
Jeśli zatem miałabym wskazać największe zagrożenie to właśnie to – nie trzymanie zasad, nie przestrzeganie ich i w dużej mierze luźne podejście do zaistniałej sytuacji.
Co z ludźmi, którzy stracili pracę, czy rząd planuje zabezpieczyć swoich obywateli pod względem finansowym, czy mówi się już o tym?
Mieszkam wśród Amerykanów, są moimi sąsiadami i codziennie rozmawiamy na temat sytuacji w Stanach Zjednoczonych, nowych zmian i nastrojów wśród społeczności. Mam też kilku znajomych, którzy prowadzą tu własne biznesy i zatrudniają ludzi. Na ten moment szacuje się, że bezrobocie w Stanach wynosi ponad 14% (to oficjalne dane Bureau of Labor and Statistics za Maj). Inne szacunki podają, że jest ponad 40 mln bezrobotnych, czyli praktycznie tylu, ilu mieszkańców liczy nasz kraj. Takie analogiczne porównanie robi naprawdę duże wrażenie. Jeśli weźmiemy jednak pod uwagę to, że siła robocza Amerykanów to 157 milionów ludzi, miara względna jest znacznie większa. Bezrobocie może sięgać nawet 25%, ale tego dowiemy się wraz z publikacją danych statystycznych za czerwiec.
I tak, rząd amerykański przeznaczył budżet na pomoc swoim obywatelom. Ponad 160 milionów Amerykanów otrzymało tzw. check relief, czyli jednorazowy zasiłek w wysokości 1200 USD. Mogły się o niego ubiegać osoby, które w zeszłym roku kalendarzowym zarobiły poniżej 75 tys. dolarów, lub pary małżeńskie których zarobek na rodzinę wynosił poniżej 135 tys. dolarów. Dodatkowo można było wnioskować o 500 dolarów dodatku na każde dziecko. W tej chwili trwają też debaty nad drugą rundą tej zapomogi, ale nie ma jeszcze ostatecznej decyzji.
Natomiast w związku z tym dofinasowaniem pojawiła się też głośna afera, bo okazało się, że ponad milion wypłat zostało dokonanych na konta osób, które już umarły.
Pojawił się też inny rodzaj pomocy, czyli Paycheck Protection Program dla firm na podtrzymanie zatrudnienia. Również w tym przypadku podobno wyparowało 600 mld dolarów, ponieważ nie wiadomo co się z nimi stało i kto dokładnie otrzymał pomoc państwa. Jak widać, każdy kraj ma niestety swoje afery finansowe.
Jak Amerykanie reagują na politykę Trumpa?
Na to pytanie jest mi trudno odpowiedzieć. Amerykanie to społeczeństwo liczące blisko 400 milinów ludzi, zróżnicowanych pod względem kultury, pochodzenia czy poglądów na życie. Jak w każdym kraju władza ma swoich zwolenników i przeciwników. Są zatem tacy, którzy głosowali na Trumpa i popierają jego decyzje, oraz tacy, którzy chcieliby innego reprezentanta. Trudno to uogólnić do całego społeczeństwa. Polityka Trumpa jest kontrowersyjna z wielu powodów, a chyba najbardziej z restrykcyjnego podejścia do imigrantów, którzy tak naprawdę ten kraj stworzyli. Stany to przecież jeden wielki tygiel kulturowo-narodowościowy i jak sami mówią o sobie Amerykanie – każdy jest tu skądś i ma korzenie poza Ameryką.
Podróże po świecie nauczyły mnie jednak, że nie ma kraju idealnego ani władzy idealnej. Fakt jest taki, że kogokolwiek na świecie zapytałam co sądzi o polityce swojego kraju, nigdy nie spotkałam się z pozytywnymi reakcjami. Czy to Argentyna, Polska czy Stany Zjednoczone, ludzie zawsze narzekają na swoich rządzących, są niezadowoleni z ich działań i chcieliby ich zmienić. Trudno zadowolić wszystkich i znaleźć optimum w działaniach zwłaszcza w kraju z tak wielowątkową, mulitkulturową historią jak USA.
Jakie masz plany, zastanawiasz się nad powrotem?
W ciągu najbliższych tygodni zdecydowanie chciałabym wrócić do Polski. Sytuacja w Stanach Zjednoczonych i na świecie jest napięta, właściwie ciągle nie wiadomo czego można się spodziewać czy to ze strony co i rusz nakładanych i zdejmowanych obostrzeń, czy to otwieranych i zamykanych granic. Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie i naprawdę trudno się w tym połapać, nawet jeśli człowiek śledzi sytuację na bieżąco. Teraz kiedy jest otwarto granice wewnętrzne Unii Europejskiej i pojawiły się możliwości lotów np. z Niemiec do Polski jest nadzieja na komfortowy transport. Przez długi czas chciałam za wszelką cenę uniknąć wielogodzinnego powrotu z kilkoma przesiadkami, aby nie narażać się na zachorowanie i nie wystawiać na ciągły kontakt z ludźmi na małych przestrzeniach. Nie po to przecież podjęłam wcześniej kroki i dostosowałam życie do dłuższego pobytu w Miami, aby teraz zapłacić za to potencjalnym zarażeniem. Dodatkowo nie ma co ukrywać, że siatki lotów były przerzedzone, przez długi czas oprócz trwającej przez kilka tygodni akcji „lot do domu” liczba pozostałych możliwości powrotu była znikoma. Od lipca siatka połączeń miała zostać wznowiona na trasie Miami – Frankfurt. Zdecydowałam się na zakup tego biletu, ale po zaledwie 5 dniach od zakupu dostałam informację, że lot został odwołany i nie wiadomo, kiedy pojawi się ponownie. Przestałam zatem liczyć już na połączenia z Miami i teraz szukam połączeń przez inne miasta. Pogodziłam się też z tym, że będzie to długi, drogi i wieloprzesiadkowy lot do domu. Mimo wszystko, człowiek dużo podróżując nabiera odporności na pewne zdarzenia i cierpliwości do rzeczy, których nie może kontrolować. Tego nauczyły mnie wieloletnie podróże po świecie i z tych doświadczeń czerpię w obecnej sytuacji.