Ja i moje genialne pomysły. Jeśli jesteście tu ze mną jakiś czas to wiecie, że kocham wszelkie outdoroowe wyzwania. Jestem świetna w ich wymyślaniu i wynajdowaniu sobie coraz to nowych rzeczy, które pchają mnie na krawędzie wytrzymałości i cierpliwości. I prawie za każdym razem w trakcie zadaję sobie pytanie: Co Ty znowu wyprawiasz? Ale potem, gdy mi się udaje, to niewiarygodne poczucie mocy i sprawstwa i ta energia zostają ze mną na długo, przekładając się na wszystko, co robię.
Tak było i podczas mojego ostatniego wypadu do Austrii do regionu Lech Zürs. Miałam podczas niego zaplanowanych kilka hików, ale w ostatniej chwili zmieniłam zdanie i zdecydowałam się wybrać jeden, najbardziej spektakularny. A jak to często bywa z takimi miejscami – im wspanialszy widok chcesz mieć, tym bardziej musisz sobie na niego zasłużyć i włożyć więcej wysiłku, żeby do niego dotrzeć.
I tak oto postanowiłam zdobyć Mohnenfluh o wysokości 2542 m n.m.p. Żeby było jeszcze ciekawiej, ten szczyt najlepiej się nadaje do oglądania wschodu słońca, co oznacza, że trzeba się wspinać w całkowitej ciemności.
Budzik na 3.00 rano i hike mocniejszy niż kawa
Pogodę w Austrii miałam dość niestabilną i deszczową, ale jeden jedyny dzień trafił się słoneczny i do niego dostosowałam wszystkie plany, postanawiając zaatakować szczyt. Zależało mi na dobrej widoczności, bo Mohnenfluh słynie z 360 stopni panoramy całego regionu, ale jest ona widoczna tylko przy naprawdę dobrej pogodzie. Decyzja o wejściu zapadła więc w ostatniej chwili, dosłownie na kilka godzin przed startem. Tej nocy spałam tylko 2 godziny, a mój budzik bezlitośnie nastawiłam na 3.00 rano.
Punktem wyjściowym jest Oberlech. Dotarliśmy tam w całkowitej ciemności. Pomimo tego, że mieliśmy czołówki, księżyc świecił tak mocno, że pokrywał okolicę delikatną łuną. Dawno też nie widziałam tak niesamowicie rozgwieżdżonego nieba. Szlak do momentu ostatniego podejścia z Mohnenfluhsattel był w porządku.
Wyzwanie jednak zaczęło się na ostatnim, najtrudniejszym odcinku. Ścieżka stała się prawdziwą wspinaczką, przechodząc stromo nad żwirowiskiem i w niektórych miejscach stając się bardziej climbingiem niż hikingiem, bo trzeba pomagać sobie rękami, żeby utrzymać równowagę. Było wąsko, stromo i bardzo łatwo było spaść w dół, a dodatkowo wchodziliśmy w całkowitej ciemności, więc widzieliśmy tylko czubki naszych butów i metr do przodu. Moi towarzysze wspinaczki pewnie byli uradowani, że namówiłam ich na to wejście. Wszyscy byli bardzo skupieni, więc jedyne co było słychać to urywane oddechy i walkę o przetrwanie J Pokonanie tego odcinka zajmuje około 30 minut, ale miałam wrażenie, jakby czas zatrzymał się w miejscu. Dopiero później schodząc uświadomiłam sobie, jaką trasę, dosłownie na krawędzi, pokonaliśmy w ciemnościach.
Kiedy noc staje się dniem
Byliśmy jedynymi, którzy o tej porze dotarli na szczyt. Udało nam się wejść w dobrym czasie, ok. 20 minut przed wschodem, kiedy dopiero zaczynała się tzw. blue hour i szczyty były podświetlone na niebiesko.
Co ciekawe, nie było wiatru i panowała kompletna cisza, co jeszcze potęgowało wrażenia bycia na szczycie świata.
Światło zmieniało się z minuty na minutę, a ciemność zaczynała ustępować kolorom, ale tym razem nie był to ten intensywny pomarańczowo-różowy wschód, na który liczyłam. Mimo wszystko panorama 360 stopni na otaczające Alpy robi piorunujące wrażenie.
Ja zostałam na górze najdłużej, bo miałam przeczucie, że dopiero po wschodzie złapię światło do zdjęć i widoki, na które polowałam. I nie pomyliłam się. Dopiero gdy wstało słońce, szczyty nasyciły się kolorami zieleni i brązu tworząc z tego perfekcyjną górską mozaikę. Dla tych kilku minut warto było podjąć wyzwanie, nie spać, a potem potykać się w ciemności o każdy kamień. Za każdym razem mam tą samą konkluzję: nie czekaj z życiem, nie czekaj z miejscami. Odkrywaj, zdobywaj, walcz o nie, kiedy masz okazję, kiedy dostajesz na to szansę i kiedy jesteś tu i teraz. Ten poranek był poruszający, bo uświadomił mi, jak bardzo obecna sytuacja podróżnicza na świecie jest trudna, jak wiele jako ludzie tracimy i jak bardzo brakuje mi tej wolności, przestrzeni i siły, jaką daje podróżowanie. Cieszę się, że znów mogłam poczuć te emocje i adrenalinę, które gonią mnie po całym świecie do miejsc takich jak to.
Mohnenfluh hike – rady praktyczne
- Najniższy punkt i jednocześnie początek i koniec trasy: Oberlech, 1740 m n.m.p. (5709 stóp)
- Najwyższy punkt: Mohnenfluh, 2544 m n.m.p. (8346 stóp)
- Przewyższenia: 804 m (2637 stóp)
- Długość trasy: około 6 km (3,73 mil)
Trasa: początek w Oberlech. Trzeba podążać szlakiem w kierunku zachodnim do przełęczy Kriegeralpe (2000 m, tu jest restauracja), następnie skręcić w prawo, za znakami do Mohnenfluh na szeroką ścieżkę prowadzącą w górę zbocza do 2300 m, dalej wąskim szlakiem poziomo przecinającym wschodnie zbocze Zuger Hochlicht do Mohnensattel col (2311 m). Jezioro Butzensee (2124 m) i Braunarlspitze (2649 m) Jezioro Butzensee i Braunarlspitze Stąd szlak szczytowy do Mohnenfluh prowadzi najpierw łatwymi serpentynami w górę flanki, a następnie przez bardziej skalisty odcinek.
- Zdecydowanie jest to miejsce warte zdobycia o wschodzie słońca, więc zrobiłabym ten wysiłek.
- Żeby doświadczyć go w pełni, koniecznie zaplanujcie dotarcie na szczyt na minimum 20 minut przed wchodem. Światło zmienia się diametralnie i nawet kilka minut spóźnienia rozwali cały efekt.
- Bądźcie świadomi własnych możliwości. To zdecydowanie nie jest hike dla wszystkich i wymaga bardzo dobrej kondycji, wytrzymałości i przede wszystkich zdrowych kolan, bo one dostaną tu mocno w kość.
- Jeśli nie znacie tego terenu i obawiacie się, że po ciemku będzie trudno trafić, co zresztą jest prawdopodobne, polecałabym Wam połączyć siły z przewodnikiem górskim Lecha Zürsa am Arlberga.
- Koniecznie sprawdźcie pogodę na kilka godzin przed wejściem – bez stabilnych warunków pogodowych wschód słońca nie jest taki sam albo widoczność może być zerowa. To za trudna i zbyt wymagająca trasa, żeby robić ją na nic.
- Koniecznie weźcie naładowaną czołówkę. Bez niej nie ma opcji zrobienia tego hiku.
*** do Austrii pojechałam na zaproszenie Post Lech Tourism Board i Post Lech Hotel, którzy wsparli mnie we wszystkich moich szalonych, podróżniczych pomysłach i partnerowali tej podróż