Budzę się jak w zegarku o szóstej rano. Budzik nawet nie zdążył zadzwonić. Mam wrażenie, jakbym w ogóle nie spała, tylko czekała w gotowości na dzisiejszy dzień. Wyglądam za okno, dopiero świta, ale niebo wydaje się całkiem czyste, choć z pogodą w górach nigdy nic nie wiadomo.
Mój hotel znajduje się obok wejścia na szlak. O siódmej mijam bramę i wchodzę na teren Parku Narodowego Los Glaciares. Dziś mam zamiar dojść do jednego z najbardziej spektakularnych miejsc w Patagonii – jeziora polodowcowego góry Fitz Roy.
Szczyt leży na granicy chilijsko-argentyńskiej. Miejscowi mówią na niego Cerro Chaltén. Nazwa chaltén pochodzi z języka Indian Tehuelche i znaczy dokładnie – dymiąca góra. Nie chodzi tu jednak o dym, ale o chmury, które zasłaniają szczyt przez trzysta trzydzieści dni w roku. Mam zatem nikłe szanse, że zobaczę go w całej okazałości. Nie to jednak jest celem.
Dla mnie samo wejście stanowi wyzwanie. Pomimo raczej umiarkowanej wysokości bezwzględnej, góra ma ściany sięga- jące do dwóch tysięcy trzystu metrów i uważa się ją za trudnego przeciwnika. Wymaga dużych umiejętności technicznych i przygotowania się na zdradziecką pogodę, zmieniającą się jak w kalejdoskopie.
Francisco Moreno, odkrywca tego szczytu (oczywiście poza rdzennymi mieszkańcami, którzy odkryli go znacznie wcześniej), pierw- szy raz zobaczył górę 2 marca 1877 roku. Nazwał ją Mount Fitz Roy na cześć Roberta FitzRoya, kapitana HMS Beagle. Zrobił to również dlatego, że miejscowi Indianie wiele szczytów nazywali chaltén, więc chciał, aby nazwa odróżniała się.
Pierwszego wejścia dokonali w 1952 roku francuscy alpiniści Lionel Terray i Guido Magnone. Nie będę wprawdzie wspinać się na sam szczyt, ale chcę podejść do jego podnóża i zobaczyć go z perspektywy sławnego jeziora.
Dojście na miejsce powinno mi zająć około czterech godzin. Od pierwszego momentu droga pnie się mocno w górę i prowadzi do punktu, z którego mogę spojrzeć na budzące się w dole miasteczko. Wygląda bardzo malowniczo otoczone ze wszystkich stron i rzeką i górami. To jedyne miasteczko w odległości dziesiątek kilometrów i wygląda trochę tak, jakby było ukryte przed światem. Wczoraj rozmawiałam z recepcjonistką w hotelu, w którym się zatrzymałam. Okazało się, że nawet w tak odciętym od świata miejscu, na południu Argentyny, gdzie głównym posiłkiem jest mięso, znalazłam wegankę, która ma niewiele wspólnego z tradycyjną dietą Argentyńczyków. Zatem niby odcięte, a jednak trendy żywieniowe docierają nawet tu.
Z pierwszego rozdroża, które napotykam, można odbić w stronę Lago del Desierto (Opuszczonego Jeziora), jakieś trzydzieści kilometrów od miejsca, w którym teraz stoję. Cel na dziś jest jednak inny. Przede mną ponad trzynaście kilometrów do Laguny de los Tres, z której najlepiej można podziwiać Fitz Roy.
Mija już godzina, odkąd pnę się w górę. Pomimo tego, że jest dopiero wczesny ranek, słońce już mocno przygrzewa. Zaczynam żałować, że wzięłam swoją puchówkę. Ptaki śpiewają jak szalone, a nad moją głową przeskakują przepiękne czarne dzięcioły z czerwonymi brzuszkami. Nie zwracają na mnie uwagi i z całych sił opukują okoliczne drzewa. Odkąd zaczęłam wchodzić, nie spotkałam jeszcze nikogo. Może jest za wcześnie? A może już za późno i wszyscy mnie wyprzedzili? Nie martwię się tym zbytnio i cieszę się odgłosami lasu.
Przy kolejnym rozdrożu wybieram drogę do Laguny Capri. Gdy do niej docieram po około piętnastu minutach, po raz pierwszy spotykam ludzi. W lasku nad laguną znajduje się kamping. Jest pięknie położony, idealne miejsce na rozbicie namiotu, ale też całkowity survival.
Wpadam na Brazylijczyków i Niemców, którzy od tygodni chodzą po okolicznych szlakach, a nocleg nad laguną jest ich ostatnim. Dalej w planie mają Lodowiec Perito Moreno, skąd ja właśnie przybywam. Wymieniamy się radami i ruszam w dalszą drogę. Ostrzegają mnie jeszcze, że najtrudniejszy odcinek dopiero przede mną. Ostatni kilometr jest podobno zabójczy i pokonuje się go w godzinę, podczas gdy dwunastokilometrowe dojście do niego zajmuje jedynie trzy godziny.
Nie może być aż tak źle – myślę. Słońce świeci, widoki są piękne, zieleń dosłownie kipi między skałami, a w tle widać ośnieżone, surowe szczyty masywu górskiego. Większość z nich wciąż jest skąpana we mgle, ale przecież nie liczyłam, że zobaczę Fitz Roya w pełnej krasie.
Znajduję sobie samotny głaz na strumieniem i rozsiadam się wygodnie. Czas na drugie śniadanie. Miejsce nie mogłoby być lepsze. Wyciągam z plecaka empanady z kurczakiem – jedyne co udało mi się kupić dziś rano w śpiącym jeszcze miasteczku. Jest tak bajkowo, że mogłabym zostać tu na dłużej. Czas jednak goni, bo nawet nie zaczęłam właściwej wspinaczki. Uzupełniam zapasy wody z płynącego obok strumienia i ruszam w dalszą drogę.
Ścieżka jest właściwie spacerowa, idzie się wygodnie i szybko. Widoki sprawiają, że nawet nie wiem, kiedy mija mi czas. Zaczynają pojawiać się znaki przypominające, że przede mną najtrudniejszy odcinek – kilometr w godzinę. Dochodzą do tego ostrzeżenia, że potrzebna jest świetna kondycja, a jeśli się jej nie ma, to powinno się zawrócić. Brzmi to złowieszczo. Dochodzę do początku tej ścieżki, patrzę w górę i rzeczywiście nad głową mam ostre podejście. Nie żeby potrzebne były liny i sprzęt, ale po dwunastu kilometrach taka zmiana wymaga znalezienia dodatkowej energii i samozaparcia.
Zaczynam wspinać się po kamieniach, tak rozstawionych, jakby wchodziło się co cztery stopnie w górę. Dodatkowo jest ślisko, bo płyną po nich górskie strumyki. Już po piętnastu minutach czuję, że nie będzie lekko. Po drodze mijam kilka odpoczywających osób z nietęgimi minami. Kilka też zaczyna się cofać, rezygnując z wejścia.
Prawie godzinę zajmuje mi wdrapanie się na górę i co chwilę mam wrażenie, że droga złośliwe się rozciąga. Coraz więcej osób się poddaje. Co ciekawe są to głównie młodzi ludzie, studenci, którzy marudzą w niebogłosy, że za jakie grzechy ktoś wymyślił takie wejścia. Ktoś, czyli natura – a ona zdecydowanie ma fantazję. Jedynymi którzy dziarsko prą w górę, są o dziwo starsi ludzie, tak na oko po siedemdziesiątce. Zaprawieni w górskich wyprawach, idą bez przystanków i z lekkim politowaniem patrzą na młodszych, którzy pokładają się na skałach. Lekcja pokory przyjęta.
Ale nagroda czekajaca za ostatnim wzniesieniem rozwiewa wszelkie wątpliwości. Przede mną rozciąga się lazurowa Laguna de los Tres, która swoim kolorem mocno kontrastuje z ośnieżonym Fitz Royem. Jego szczyt nadal jest osłonięty mgłą, ale widokowi nie ujmuje to ani trochę.

Ludzi dotarło tu niewielu, więc znajduję sobie miejsce na wysuniętej skale i cieszę się moim mini zwycięstwem. Zaczyna robić się zimno, więc wygrzebuję czapkę i zapinam puchówkę. Teraz doceniam, że jednak ją zabrałam.
Nagle, dosłownie jak za dotknięciem magicznej różdżki, coś zaczyna się dziać. Słońce wychodzi zza szczytu, pojawia się mocny wiatr i mgła wisząca nad górą błyskawicznie się rozprasza.
Po dziesięciu minutach Fitz Roy ukazuje się moim oczom w całej okazałości. Czas na chwilę zatrzymuje się w miejscu. Dopiero teraz widzę, jak ogromna i majestatyczna jest to góra. Nie mogę oderwać od niej oczu i siedzę jak zahipnotyzowana. To chyba jakiś znak. Przez zupełny przypadek trafiłam na jeden z trzydziestu dni w roku, w którym widoku nie zasłania mgła, a niebo jest niebieskie. Kontury tego niezwykłego szczytu odcinają się ostrą linią na tle krajobrazu. To taka intymna chwila, sam na sam z przyrodą. Czuję się wyróżniona i jestem naprawdę wzruszona. Mam wrażenie, że dostaję właśnie nagrodę za wysiłek, a Fitz Roy uczy mnie, że na piękno przyrody trzeba sobie zasłużyć i niczego nie ma za darmo.
Nie trwa to jednak długo. Pół godziny później nie widać znowu nic, a nadchodzący ludzie wzdychają z rozczarowaniem. Nawet nie wiedzą, że tylko kilka minut dzieliło ich od tego cudu natury.
Czas wracać. Jakby na to nie patrzeć, przede mną kolejne cztery godziny schodzenia. Wydawało mi się, że powrót będzie łatwiejszy, ale nic bardziej mylnego. Kolana bolą mnie od ciągłego uginania i pomimo dość szybkiego tempa powrót przeciąga się w nieskończoność. Mimo tego zachęcona wcześniejszym widokiem i poprawą pogody, spontanicznie decyduję się wybrać okrężną drogę, żeby zobaczyć jeszcze Cerro Torre. To kolejna imponująca iglica skalna w Parku Narodowym Los Glaciares. Ma 3133 m. n. p. m. i jest najwyższym z czterech szczytów w grupie, w której skład wchodzą jeszcze: Torre Egger, Punta Herron i Cerro Standhard. Ze względu na zmienność pogody na tym terenie i budowę – zachodnia ściana ma dwa tysiące metrów – iglica jest uznawana za jedną z najtrudniejszych technicznie gór na świecie. Szczęście mi dopisuje, bo niebo wciąż jest idealne i mogę przyjrzeć się jej trzem imponującym spiczastym szczytom.
Zmierzch zapada za szybko i ostatni kilometr pokonuję praktycznie w całkowitej ciemności.
Gdy docieram do El Chaltén, myślę już tylko o pokaźnym steku i kieliszku wina. Nie dziwię się, że jest to główny posiłek Argentyńczyków. W takich warunkach człowiek nie ma ochoty na nic innego. Trekking zajął mi równe dwanaście godzin. Jestem wykończona, ale i tak długo nie mogę zasnąć. W nocy śnią mi się ośnieżone szczyty i majaczący w oddali Fitz Roy.
Następnego dnia jadę na drogę wyjazdową z miejscowości i czekam na wschód słońca. Fitz Roy słynie z tego, że dzięki promieniom słońca padającym o świcie wygląda jakby był ze złota. Dziś też mam szczęście – chmur nadal brak i na pożegnanie góra pokazuje mi się w całej swej krasie, przepięknie mieniąc się w świetle wstającego dnia.
Nagle dosłownie znikąd na horyzoncie pojawia się prawdziwy argentyński kowboj (tu nazywany gaucho). Z zachwytem wpatruję się w ten obrazek – oświetlone szczyty górskie Patagonii i kowboje na koniach jadący w sobie tylko znanym kierunku.
Naprawdę tu jestem. Na końcu świata, w miejscu tak innym od wszystkich, które dane mi było zobaczyć. Stoję na środku drogi i jestem częścią tej niezwykłej południowoamerykańskiej dynamiki.
I znów to uczucie. Zachwyt pomieszany z wdzięcznością i szacunkiem dla piękna i majestatu przyrody. Do jej doskonałości i bezpretensjonalności. Dziękuję za tę chwilę i wsiadam do samochodu. Przede mną powrót osławioną Route 40 do El Calafate, skąd muszę złapać samolot z powrotem do Buenos Aires.
[…] BYŁ TO FRAGMENT MOJEJ KSIĄŻKI „AMERYKA POŁUDNIOWA – ŚLADAMI CUDÓW NATURY”
Jeśli chcecie poznać dalszy ciąg tej historii oraz inne opowieści z mojej wyprawy do Ameryki Południowej, zapraszam do przeczytania książki (kliknijcie TUTAJ).
Ten post ma 14 komentarzy
Niesamowite zdjęcia <3 Jak zawsze powalają !
Dziękuję Konradzie! :) Bardzo się cieszę, że Ci się podobają :)) Pozdrawiam serdecznie
Ola Ty i te Twoje historie… uwielbiam je czytać, bo zawsze mam poczucie jakbym tam była z Tobą :) Piękne zdjęcia
Dziękuję Aniu <3 Ogromnie mi miło :)
Super inspiracja, właśnie takich wpisów poszukuję planując swoja wyprawę marzeń do Ameryki Południowej. Fitz Roy to mój numer jeden. Co jeszcze polecałabyś zobaczyć w Argentynie? Dla kogoś kto lubi trochę się zmęczyć ;)
Super, że wpis Ci się przydał :) Tomaszu treking na lodowiec Perito Moreno – koniecznie (rzuć okiem na wpis, w którym go opisałam:https://travelandkeepfit.com/2017/04/11/trekking-na-lodowiec-perito-moreno/)
a w Argentynie na północy Wodospady Iguazu – nawet jeśli chodzenie po parku do męczących nie należy ;)
Przeczytałam ten artykuł i odrazu zamówiłam książkę <3 Super się czyta Twoje wpisy, więc nie mogę doczekać, kiedy będzie u mnie! :) Pozdrawiam serdecznie!
Dzięki serdecznie Haniu! Bardzo mi miło, że się skusiłaś na książkę :) Daj koniecznie znać, jak przeczytasz :)) Pozdrawiam ciepło!
A ja właśnie kończę Twoją książkę i jestem po prostu Z A C H W Y C O NA – miejscami, opowieściami i przecudnymi zdjęciami. Cały czas miałam poczucie, że jestem tam z Tobą :) dzięki za super inspiracje!
Bardzo Ci dziękuję <3 Miód na moje serce! Pozdrawiam ciepło
Olu kocham Twój blog! Trafiłam tu kilka miesięcy temu i jest na liście moich ulubionych. Wszystko jest takie dopracowane, kolorowe. Widać, że kochasz podróże i zarażasz tym innych. Super super super. Pozdrowienia z zimnej Łodzi :*
Kasiu dziękuję za wspaniały komentarz <3 Nawet nie wiesz jak miło mi się zrobiło :) Ogromnie się cieszę, że do mnie trafiłaś i mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej! <3 Ja również pozdrawiam ( z równie lodowatej Warszawy :)
Wow to musi być powalające miejsce. Zdjęcia pewnie nie oddają tego ogromu, to musi być niesamowite. Kurczę, muszę pisać to na moją listę marzeń heh
To prawda! Zawsze staram się przybliżyć zdjęciami miejsca, które widzę, ale nic nie oddaje tych widoków w realu :) To miejsce zasługuje na każdą listę marzeń :)