Gdy w 2010 rok temu w moim życiu pojawiła się okazja wyjazdu do Azji, nie zastawiałam się długo. Moja uczelnia umożliwiała swoim studentom wyjazd na wymianę naukową, która miała na celu koncentrację na temacie globalizacji, ale również otwieranie granic pomiędzy Azją i Europą. Szansa wyjazdu była wyjątkowa. Z jednej strony miałabym możliwość zasmakować sposobu studiowania w kraju tak różnym od Polski, a z drugiej strony, jako badacz, prowadzić międzykulturowe badania i współpracować z Koreańczykami na polu zawodowym. Stolica Korei Południowej, która miała stać się moim domem oraz miejscem pracy i rozwoju na ponad pół roku, wydawała mi się trochę niezwykła, intrygująca, ale jednak bardzo odległa.
Nigdy nie byłam w Azji, a wakacyjne historie znajomych nie wydawały mi się wystarczająco pomocne w przygotowaniu się do ułożenia sobie tam życia. Nie bez znaczenia pozostawał fakt, że o Korei Południowej mówi się głównie w kontekście jej skomplikowanej historii i sytuacji politycznej. Reszta jest jakby nie do końca odkryta i zrozumiana, trochę egzotyczna. Zdecydowawszy się na wyjazd zaczęłam od próby zgromadzenia jak największej ilości informacji o koreańskim stylu życia oraz o jej mieszkańcach. Niestety – średnio skutecznie. Solidnych przewodników brak. Książek o kulturze jak na lekarstwo. W pozostałych same ogólniki o azjatyckim kolektywizmie. Byłam rozczarowana, więc rozpoczęłam wywiad środowiskowy wśród znajomych, którzy byli, widzieli, wiedzą. To okazało się błędem, bo każdy z nich przedstawił mi inny obraz Korei. Historie i doświadczenia wydawały się być zupełnie skrajne. Niektóre zachęcały do wyjazdu, inne przerażały barierą kulturową. Byłam zaintrygowana tym, że ludzie, którzy byli w tym samym kraju widzą go w tak różny sposób. Czy nasza percepcja może płatać nam aż takie figle? – myślałam. Miałam mętlik w głowie, ale podjęłam decyzję. Koniec z sugerowaniem się czymkolwiek i kimkolwiek. Jadę z oczami i uszami otwartymi i jasnym umysłem. Sama sprawdzę jak jest i znajdę swoją własną Koreę. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten wyjazd okaże się ogromną lekcją pokory wobec azjatyckiej kultury.
Seul i nowy wymiar tłumu
Pierwszym krokiem, który poczyniłam w procesie adaptacji, było oswojenie miasta, w którym miałam pracować przez parę miesięcy. Muszę przyznać, że stanowiło to spore wyzwanie. Pierwsze dni były trudne i czułam się przytłoczona otaczającą mnie nową rzeczywistością. Stolica Korei Południowej poraża swoim ogromem, hałasem, kolorami i zapachami. Nie ma co ukrywać, jest to miasto-moloch. Ponad 10 mln mieszkańców, 11 linii nowoczesnego, superszybkiego metra. O jego ogromie świadczyć może fakt, że podróż metrem z jednego końca miasta na drugi trwa około dwóch godzin i nikogo to nie dziwi. Jaki jest Seul? Moją pierwszą obserwacją było to, że miasto nigdy nie śpi. O którejkolwiek godzinie nie wyszłoby się na ulicę, czy to o 12 w południe czy o 3 nad ranem, wszędzie są ludzie, a restauracje, kawiarnie, sklepy i kluby są wiecznie otwarte i rozświetlone. Wracając z nocnego klubu o 4 rano nie ma się problemu ze zjedzeniem posiłku w ekskluzywnej restauracji czy z napiciem się kawy w Starbucks. Co śmieszniejsze, często nie będzie miejsca, żeby w nim usiąść, bo Koreańczycy w kawiarniach nie tylko piją kawę i uczą się, ale także śpią na stołach w oczekiwaniu na pierwsze poranne metro, które zawiezie ich do domu na obrzeżach miasta. I nie ma w tym przesady, bo wchodząc do podobnego miejsca nie zobaczy się trzech przysypiających ludzi, ale 30 smacznie śpiących Azjatów. I… jest to dla nich całkowicie normalne.
Kolejnym aspektem był tłum. Od powrotu z Seulu, zatłoczony warszawski autobus w godzinach szczytu czy kolejka do kasy w supermarkecie w sobotnie popołudnie, przestały być dla mnie problemem. To naprawdę jest nic. Pobyt w koreańskiej stolicy pozwala zrozumieć czym tak naprawdę jest tłum. Będzie to na przykład wychodzenie z podziemnej stacji metra na powierzchnię przez pół godziny, kiedy w normalnych warunkach powinno to zająć około dwóch minut.
Może to być również próba dostania się do któregokolwiek z nocnych klubów w dzielnicy rozrywki Hongdae w piątkową noc, co zajmuje bez mała 2-2,5 godziny, o ile wcześniej nie zaśnie się w 200-osobowej kolejce oczekujących. Oczywiście są na to sposoby, których bynajmniej nie zawdzięczamy sobie – jesteśmy biali, a zatem jako przyjezdnych często puszcza się nas bez kolejki. To bardzo niesprawiedliwe wobec tubylców, ale trudno nie skorzystać, kiedy poziom frustracji zaczyna sięgać zenitu.
Koreańczyków jest dużo. Jak dla nas Europejczyków, dużo za dużo. Pomimo tego, polityka kraju stawia na zwiększenie przyrostu naturalnego, co wcale nie jest łatwe, bo młodzi Koreańczycy nie są zbyt chętni do rodzenia i wychowywania dzieci.
Pierwsze dni pobytu zaowocowały kolejną przydatną obserwacją, która znacznie ułatwiła mi późniejsze funkcjonowanie. To na co jeszcze warto być przygotowanym, to trochę inny sposób rozumienia uprzejmości i kultury osobistej. Kultura osobista to pojęcie względne, a jej koreańskie rozumienie znacznie różni się od europejskiego. Nas nauczono, że gdy potrąci się kogoś na ulicy, należy grzecznie przeprosić, inaczej zostanie się uznanym na gbura. W Korei jest wprost przeciwnie. Na ulicach jest ciasno, więc wszyscy wokół cię potrącają (a ty ich) i nikt nie będzie sobie zawracał głowy żeby jeszcze za to przepraszać. Gdy otwierają się drzwi metra, to wsiadający nie czekają, aż ludzie ze środka wagonu wysiądą, tylko równocześnie z nimi wpychają się do wnętrza potrącając i poszturchując się wzajemnie. Irytujące? Tak. Nazwalibyśmy nieuprzejme? Nie. Po prostu tak mają zakorzenione w kulturze. Bezustanną walkę o miejsce i przestrzeń życiową. Jeśli się nie dostosujesz, to do metra nie wsiądziesz, nie przejdziesz na drugą stronę ulicy i będziesz stał bez końca w oczekiwaniu aż ktoś cię przepuści.
Szaleńczy konsumpcjonizm
Kolejnym obszarem, który pozwala na na szybsze wtopienie się w koreańską rzeczywistość, a co za tym idzie, zdobycie szacunku wśród współpracowników, jest niewątpliwie wygląd zewnętrzny. Wychodząc na koreańską ulicę zapomnijmy o jeansach i podkoszulkach! Koreańczycy są jednym z narodów najbardziej skoncentrowanych na modzie i trendach. To co dla nas jest ubiorem wieczorowym, oni stosują 24godziny na dobę. Kobiety od bladego świtu paradują w pełnym, mocnym makijażu, perfekcyjnie ułożonych włosach, krótkich spódniczkach i niebotycznie wysokich obcasach. Wczesnym rankiem wielokrotnie zdarzało mi się zobaczyć Koreanki z wałkami na głowach, które pośpiesznie ściągały na ulicy, poprawiając przy tym makijaż. Nie ma tu mowy o niedociągnięciach. Z mężczyznami zresztą jest podobnie. U większości z nich nic nie jest przypadkowe, ale widać, że porządnie dobrane i stylowe. To nawet zabawne jaki kontrast stanowią na początku obcokrajowcy. Nie ma jednak co ukrywać – większość z nich w ciągu paru tygodni szybciutko wsiąka w modowe szaleństwo i dorównuje wyglądem niejednemu tubylcowi. Zresztą nie warto mu się opierać, bo moda jest tematem rozmów, sposobem na nawiązanie nowych znajomości i warunkiem wtopienia się – zgodnie z silnym kolektywizmem – w tłum, co jest bardzo pożądane i dobrze postrzegane.
Korea jest niesamowicie zamerykanizowana. Na każdym kroku spotykać można zagraniczne sklepy, fast-foody, sieciowe kawiarnie. Jak powiedział mi jeden znajomy Koreańczyk – jeśli nie idziesz po ulicy z papierowym kubkiem ze Starbucks, to nie istniejesz. I coś w tym jest, bo odkąd zaczęłam na to zwracać uwagę, to rzeczywiście co druga mijająca mnie na ulicy osoba podążała dumnie dzierżąc w garści parującą kawę. Skąd taki konsumpcjonizm i zachłyśnięcie się zachodnią kulturą? Odpowiedzi nie trzeba szukać daleko. Trzeba tylko trochę bardziej przyjrzeć się społecznym i politycznym uwarunkowaniom. Korea jest państwem, które rozwija się w oszałamiającym tempie, wyprzedzając technologicznie inne narody. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat objawiło się to ogromnym wzrostem gospodarczym, bogaceniem się społeczeństwa i sukcesywnie podwyższającym się standardem życia. Koreańczyków nagle zaczęło być stać na wyjścia do kawiarni, wydawanie ogromnych sum na elektroniczne zabawki i wygląd. Można to nazwać swoistym zachłyśnięciem się możliwością wydawania.
Jednak taki styl życia mocno rzutuje na sposób odbierania rzeczywistości. Popkulturowa papka w postaci nieskomplikowanych telewizyjnych seriali, komiksów, programów rozrywkowych wzorowanych na amerykańskim kanapowym spędzaniu czasu, jakby zupełnie owładnęła Koreańskimi umysłami i odbija się pewnym znieczuleniem, czasem brakiem empatii. Można to poczuć dopiero wtedy, gdy prosi się ich o jakąś bezinteresowną pomoc, zrobienie czegoś dla innych. Są niechętni, żeby poświęcić swój wolny czas. Opowiedziała mi o tym znajoma, pracująca w organizacji pozarządowej, która zwerbowanie wolontariuszy uważała za spory problem.
Również z własnego doświadczenie wiem, że namówienie mieszkańców Korei to czegokolwiek wykraczającego poza ich codzienne zawodowe obowiązki, zakrawa o cud. Ja poświęciłam całe tygodnie na negocjacje mające na celu umówienie się na dodatkowe spotkanie poza godzinami pracy czy też możliwość poświęcenia 15 minut w pracy na wykonanie ankiety, którą chciałam przeprowadzić. Niestety, większość takich prób kończyła się niepowodzeniem. Taki sposób bycia jest również odbiciem azjatyckiej kultury oraz zasady, że nie uprzejmie jest komuś odmawiać. Pamiętam wiele sytuacji, w których prosiłam dyrektorów firm, by wyrazili zgodę na rozdanie ich pracownikom papierowej ankiety, która była częścią moich badań międzykulturowych. Pierwsza reakcja była zawsze twierdząca i wydawałoby się, że nie mają nic przeciwko temu. Gdy przychodził dzień spotkania, a ja stawiałam się o umówionej godzinie, słyszałam, że jednak nie ma takiej możliwości. Należy zatem mieć na uwadze, że koreańskie „tak”, oznacza raczej „ być może”. Świadomość tego mechanizmu oszczędzi nam wielu nerwów w pracy czy na uczelni.
***Wszystkie zdjęcia z tego wpisu zostały zrobione przez mojego utalentowanego kolegę Tobias Kalleder***
Jeśli spodobał Ci się ten wpis, POLAJKUJ i PODZIEL się nim dalej. Twoja rekomendacja sprawi mi radość :)