Jak to jest studiować w Korei Południowej?

Jest maj 2009 roku. Pogoda za oknem piękna, ostre słońce zwiastuje zbliżające się wakacje. A ja siedzę przed swoim laptopem z otwartą buzią i kolejny raz odświeżam skrzynkę pocztową. Przed chwilą dostałam maila z uczelni. Udało się. Dostałam się do Programu Global Leadership for Sustainable Development. Jadę na studia do Korei Południowej! Ta informacja dochodzi do mojej świadomości wyjątkowo powoli, jak gdyby Azja była najbardziej niewiarygodnym i nieosiągalnym miejscem na świecie. I pewnie dla nas Polaków wciąż jest to miejsce nieodkryte, egzotyczne, może przez to trochę przerażające. No bo jak to? Tak sobie pojechać na drugi koniec globu, nie znając kultury i języka, być tak naprawdę samemu bez żadnego wsparcia i jeszcze – ze studenckiego punktu widzenia – uczyć się tam i zdawać egzaminy. Brzmi co najmniej jak wyzwanie. Ale z drugiej strony bez wyzwań życie byłoby takie przewidywalne i nudne… a tego przecież nie chcemy, prawda? Te wszystkie myśli kłębiły się w mojej głowie przed wyjazdem.

Decydując się na ten program, kierowałam się odwrotną dla siebie zasadą, czyli najpierw zrobiłam, a potem pomyślałam. Wyszło na dobre. A myślenie przyszło z czasem. To było moje pierwsze zetknięcie z Azją i mój pierwszy tak daleki wyjazd. Pierwsze tygodnie były całkowicie szalone, ale nie ma w tym nic dziwnego, skoro na pół roku musiałam zorganizować sobie życie w nowym miejscu. Trzeba było oswoić się, zapamiętać, gdzie co jest, poznać ludzi wokół, przyzwyczaić się.

Ale odczucia i emocje to jedno, a wszystkich zawsze interesują konkrety, czyli co, jak, gdzie i za ile. Nie dziwię się, też bym chciała to wszystko wiedzieć, zanim wyjechałam. A nie wiedziałam nic, bo nie było kogo się spytać. Przerywam zatem ten krąg niewiedzy i opowiem Wam dokładnie, jak wyglądało studiowanie w Korei Południowej.

W Seulu (o mieście przeczytacie więcej tutaj) wylądowałam w sierpniu i pierwsze co mnie uderzyło to koszmarny zaduch, bo było 35 stopni i bardzo wysoka wilgotność (a ja w dżinsach i bluzie). Z lotniska odebrali mnie koreańscy studenci, którzy stanowili swoistą delegacją. Nie powiem, to było pomocne, bo po wielu godzinach lotu człowiek nie miał siły o niczym myśleć i zastanawiać się, jak dotrzeć na uczelnię. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że eskorta będzie do wszystkiego i praktycznie niczego związanego ze studiami nie będę załatwiać samodzielnie. 

Program

Program w którym wzięłam udział nazywał się Global Leadership for Sustainable Development i był rodzajem wymiany studentów pomiędzy Koreą Południową a kilkoma krajami Unii Europejskiej. Był w całości finansowany z budżetu UE. Otrzymywało się pieniądze na bilety do Korei Południowej (w dwie strony), ubezpieczenie na miejscu, pokryte były również koszty akademika i stołówki studenckiej (serwującej śniadania i kolacje). Oprócz tego co miesiąc wypłacane było stypendium „na życie”. W porównaniu do np. programu Erasmus, warunki były naprawdę dobre.

Akademik

Akademiki mieściły się na terenie kampusu i były podzielone na cztery typy i cztery oddzielne budynki: żeński tylko dla Koreanek, żeński dla obcokrajowców, męski tylko dla Koreańczyków i męski dla obcokrajowców. Nie pytajcie mnie dlaczego, nie tylko ja byłam zdziwiona, że na poziomie studiów będzie coś takiego jak podział damsko-męski (tak jakby oddzielny budynek był rodzajem antykoncepcji. Od razu Wam powiem – na podstawie późniejszych obserwacji – jak ludzie czegoś chcą, to nie da się ich powstrzymać nawet oddzielnymi budynkami).

Przepiękny jesienny kampus. Akademiki w tle.

Studencki środek transportu

Wejście do nieswojego akademika było surowo zabronione, a złamanie zasad groziło natychmiastowym wydaleniem. A Koreańczycy nie są gołosłowni i kilku moich znajomych wyleciało w połowie semestru (nie byli to bynajmniej Koreańczycy) za próbę wejścia do budynku „nie swojej płci”. Ponieważ przy wejściu całą dobę siedział ochroniarz, a każdy mieszkaniec wchodził za pomocą imiennej karty magnetycznej, ich próby przemknięcia obok przysypiającego bodyguarda kończyły się w lobby. Nie pomagały późniejsze przeprosiny, odwoływanie się i obietnice życia w czystości. Zasada to zasada, więc wszyscy wylecieli i musieli potem wynajmować mieszkanie na mieście za swoje pieniądze.

Kampus

Dodam, że generalnie jeśli chodzi o zasady w Korei, to są one święte i jakakolwiek dyskusja o ich zmianie lub obejściu jest z góry skazana na niepowodzenie, a nawet najlepsze logiczne argumenty nie robią żadnego wrażenia i spotykają się z jednym krótkim „nie, bo nie”.

Same akademiki wyglądały trochę jak twierdze – wysokie budynki z mnóstwem pokoi. Kulturowo byliśmy porozdzielani piętrami, np. na czwartym piętrze nie mieszkała żadna Chinka (Chińczycy wierzą, że liczba 4 jest wyjątkowo pechowa, bo wymawia się ją jak słowo „śmierć”), więc mieszkali tam głównie Europejczycy.

Widok na patio akademika z mojego pokoju

Pokoje były dwuosobowe i bardzo małe. W sumie to były klity z dwoma łóżkami, biurkami i małą łazienką. Lodówki przypisane do każdego pokoju stały na korytarzu, wspólna pralnia była w piwnicy (o dziwo połączona z salą telewizyjną – koncept pranie skarpetek i oglądanie telenoweli jak widać sprawdzał się doskonale). Na terenie akademika nie można było palić ani pić alkoholu, a pierwszego dnia skonfiskowano mi żelazko, bo sprzęt AGD w pokojach był zabroniony. Cóż, dostosuj się albo giń, nawet w wymiętej bluzce.

Tak wyglądały pokoje w akademiku

Jedzenie

Uwielbiam koreańską kuchnię, więc szybko się odnalazłam. Na terenie kampusu była stołówka, która serwowała śniadania i kolacje. Śniadania omijałam szerokim łukiem (tak jak inni obcokrajowcy), bo mój żołądek mówił stanowcze NIE dla pikantnego gulaszu z ośmiornicy o 7 rano. Tak, tak, jedzenie było typowo koreańskie, więc jeśli marzyło się o kawie i rogaliku, to można było udać się do pobliskich kawiarni. Kolacje były natomiast znośne (co jak co, była to studencka stołówka, a nie restauracja z gwiazdką Michelin). Zawsze był ryż, warzywa (np. koreański specjał kimchi – marynowana kapusta lub rzepa. Dla nas Polaków przyzwyczajonych do kiszonek – luz, Francuzi natomiast cierpieli katusze) i różne rodzaje mięsa. Oczywiście nie było to obowiązkowe i można było zjeść co się chciało na mieście lub w różnych knajpach na terenie kampusu.

Koreańska kuchnia
Bibimbap (ryż z warzywami, wołowiną i jajkiem, przyprawiony pastą z papryczek chili) z okolicznej studenckiej knajpy

Studia

Poziom studiowania – jak wszędzie – zależy od kierunku i uczelni. Ja spędziłam semestr na Uniwersytecie KONKUK. Ponieważ nie oferuje on psychologii społecznej, którą studiowałam w Polsce, wybrałam Business Administration. Miałam do wyboru cały szereg zajęć (w języku angielskim), więc nietrudno było znaleźć coś dla siebie. Wyjątkowo interesujący był przedmiot o komunikacji biznesowej, ponieważ profesor, który go wykładał jest w Korei bardzo znaną osobistością, dużo podróżuje po świecie i zajmuje się promowaniem akcji społecznych zwiększających świadomość Koreańczyków. Pod jego egidą organizowaliśmy uliczne pikiety (serio!) np. mające na celu namawianie społeczeństwa do przepuszczania karetek jadących na sygnale (nie, Koreańczycy tego nie robią). Nie sądzę, że mieliśmy wpływ na cokolwiek, ale cel był zacny.

Pierwsze zetknięcie z zapisami na kursy wywołało mały szok, bo okazało się, że system internetowy był w całości po koreańsku, więc równie dobrze można było zapisać się na fizykę kwantową, co na marketing. Jednak i na to znalazło się rozwiązanie. W specjalnej sali komputerowej koreańscy studenci mówiący w języku angielskim mieli całodzienne dyżury i pomagali w zapisach. W Korei myśli się o wszystkim!

Jednak największym wyzwaniem była nauka języka koreańskiego. Tygodniowo obejmowała sześć godzin zegarowych, a więc była to spora dawka uderzeniowa. Koreański jest trudny, bo alfabet zbudowany jest ze znaków, a nie liter, dlatego obcokrajowiec musi zaczynać od zera, ucząc się każdej pojedynczej litery. Faktem jest jednak, że w ciągu tygodnia można nauczyć się swobodnie czytać w tym języku, choć bez zrozumienia znaczenia czytanego tekstu. To jednak przychodzi z czasem i jeśli ma się motywację, to w ciągu jednego semestru można wyciągnąć bardzo wiele. Ja chyba za mało się starałam, bo nie byłam najbardziej zapalonym studentem.

Nauka koreańskiego jak w podstawówce, czyli napisz literkę tysiąc razy

Zapomnijcie też o ściąganiu! Jest to nie tylko niedopuszczalne i traktowane jak przestępstwo, ale wywołuje tak skrajne oburzenie, że nie chcielibyście tego doświadczyć na własnej skórze.

System edukacji w Korei jest bardzo podobny do naszego. Zajęcia opierają się na prezentacjach multimedialnych, powszechne są również eseje czy krótkie testy. Bardzo stawia się na pracę grupową, dlatego wykładowcy już od pierwszych zajęć dzielą studentów na międzynarodowe mieszane grupy, w których przygotowuje się poszczególne projekty. Ale uwaga! Taka współpraca wymaga ogromnej cierpliwości, bo organizacja czasu nie jest najmocniejszą stroną Koreańczyków i zebranie wszystkich w jednym terminie zakrawa o cud. Dodatkowo zmobilizowanie ich do szybkiego wykonania pracy mija się z celem, bo styl ich nauki jest bardzo rozwlekły. Często robią sobie przerwy na kawę, papierosa czy smsa, co Europejczyków doprowadza do szału. Zatem moją radą jest albo dostosowanie się do ich stylu, albo przejęcie projektu i zrobienie go indywidualnie. Wszelkie próby pośpieszenia lub zmobilizowania kończą się obojętnością lub gromkim śmiechem (przeczytajcie więcej o Koreańczykach tutaj).

To samo można zaobserwować podczas sesji egzaminacyjnej, która staje się prawie świętem. Uczelniane kluby sportowe zostają zamknięte już dwa tygodnie przed jej rozpoczęciem, stołówka serwuje specjalny, lepszy jakościowo rodzaj posiłków, a przed akademikami i w bibliotekach z nosami w książkach przysypiają Koreańczycy, którzy uczą się dosłownie 24 godziny na dobę (oczywiście z przerwą na kawę, papierosa, smsa…).

Ogólnie rzecz ujmując, cała akcja zapisywania się na odpowiednie zajęcia, wystawiania ocen, punktacji, zaświadczeń tuż po, wiązała się z toną papierologii i czekania na wszystko, ALE nie ma co się przejmować, bo niczego nie robiło się samemu. Zajmował się tym opiekun wszystkich studentów z wymiany, a my jak te cielęta tylko chodziliśmy podpisywać gotowe dokumenty i odbierać ksero innych. Sądzę, że Koreańczycy stwierdzili, że za dużo musieliby nam tłumaczyć i to byłoby zbyt męczące, więc łatwiej było im to wszystko ogarnąć samym.

Opiekun

Funkcja opiekuna była bardzo interesująca. Przed przyjazdem na uczelnię, otrzymałam maila z pytaniem, czy chcę, aby przydzielono mi koreańskiego studenta jako opiekuna, który pomoże mi wdrożyć się na uczelni, pokaże okolicę itp. Nie czułam jakiejś wielkiej potrzeby, żeby ktoś mnie niańczył, ale zgodziłam się, bo pomyślałam, że to będzie świetna okazja do nawiązania nowej znajomości. I to była jedna z moich najlepszych decyzji. Jiyoung, którą poznałam w pierwszym tygodniu była nie tylko moim wsparciem, ale stała się moją dobrą znajomą, z którą do dziś jestem w kontakcie.

Moja droga Jiyoung
Jiyoung z mężem <3

Często chodziłyśmy na lunch, pokazywała mi swoje ulubione miejsca w Seulu, pomagała mi odrabiać moje prace domowe z koreańskiego (musiała być załamana moim poziomem :)), ale też niesamowicie wspomagała mnie w prowadzonych przeze mnie badaniach psychologicznych, dzielnie organizując mi osoby do badań. Za wszystko to jestem jej niesamowicie wdzięczna i z tego miejsca ją pozdrawiam!

Koreańska herbatka w świątyni wraz z Jiyoung i Kerbą, moją współlokatorką ;)

Opieka medyczna

To akurat był czad. Miałam szczęście (bo zobaczyłam jak wygląda koreańska opieka medyczna) w nieszczęściu (zapalenie oka i gardła są słabe) korzystać ze szpitala akademickiego. Był to potężny budynek znajdujący się zaraz przy kampusie. Procedura wyglądała następująco: przychodziło się do recepcji i już z daleka nasza biała, europejska facjata załatwiła natychmiastowe wsparcie medyczne tłumaczo-opiekuno-pielęgniarza, który najpierw wysłuchiwał co mi dolega, następnie rejestrował w systemie i zaprowadzał do właściwego gabinetu. Czekał ze mną pod gabinetem zabawiając rozmową, a potem wchodził na wizytę i pomagał w komunikacji na linii lekarz – pacjent. Następnie grzecznie wracałam z nim do recepcji, płaciłam za wizytę i szłam do szpitalnej apteki, gdzie on realizował receptę i tłumaczył jak dawkować leki. Całe szczęście, bo w Korei nie można dostać jakiś tam zwykłych tabletek, ale specjalnie robione syropki, maści i pigułki, wszystko spersonalizowane i popakowane w oddzielne torebeczki na dany dzień. Chyba w życiu nie czułam się tak zaopiekowana!

Tak się kończy chorowanie w Korei…

Życie studenckie

Było i to jakie! Seul to rozrywkowe miasto, a studenci to rozrywkowi ludzie, więc domyślacie się jak wyglądała spora część naszego czasu. W tym mieście nie da się nudzić. Oferuje ono niesamowite życie noce, więc w zależności od preferencji można było przebierać w atrakcjach. Od ogromnych klubów w dzielnicy Hongdae po bary z karaoke czy bilard – miejsc na integrację było całe mnóstwo.

Dodatkowo, co jakiś czas uczelnia organizowała nam studenckie wycieczki, np. do parku rozrywki czy skansenu. Był nawet zimowy wyjazd na narty oraz lekcje gotowania.

Podczas mojego semestru w wymianie wzięło udział 80 obcokrajowców (głównie z Europy). Był to całkowity mix narodowościowo-kulturowy. Trafiłam na naprawdę wspaniałych ludzi, a w wielu z nich zyskałam przyjaciół na całe życie i do tej pory udaje nam się spotykać regularnie w ramach reunion :) Ze wszystkich aspektów studiowania w Korei ludzi wymieniałabym jako najważniejszy i najcudowniejszy. Na początku wszyscy byliśmy tak samo zagubieni i próbowaliśmy się odnaleźć w nowej rzeczywistości, ale świadomość, że nie jest się samemu i inni też przeżywają podobne emocje była bardzo wspierająca. Korea była dla nas wszystkich nowa, więc zaczynaliśmy z tego samego poziomu. Nie miało znaczenia, kto jest skąd i jaką ma historię. Liczyło się tylko tu i teraz. Reszta została daleko, a dom budowaliśmy sobie razem, od nowa. Często pytacie mnie, czy nie byłam samotna, będąc tak daleko od domu. Otóż nie, nigdy nie byłam sama, a dom był wtedy z nimi i nie zamieniłabym tego za nic w świecie. Jeśli zatem jeszcze zastawiacie się, czy warto wyjechać na wymianę studencką i doświadczyć czegoś zupełnie innego, to mam nadzieję, że ten tekst pokazał Wam, że bez wątpienia WARTO, bo jest to przygoda życia i raz na całe życie.

Nasza cała wymiana 2009

Jeśli spodobał Ci się ten wpis,  POLAJKUJ i PODZIEL się nim dalej. Twoja rekomendacja sprawi mi radość :)

 Jeśli moje wpisy i rekomendacje inspirują Was i pomagają planować wymarzone podróże, będzie mi ogromnie miło, jeśli postawicie mi kawę, która da mi jeszcze więcej energii do działania i dalszego tworzenia. Nad każdym wpisem spędzam wiele dni, tak by był on jak najbardziej pomocny. Kawa zawsze się przyda! :)

Postaw mi kawę na buycoffee.to