Laguny pustyni Atakama – tęcza pośród pustkowia

Jeśli zapytacie mnie, co podczas mojej wyprawy do Ameryki Południowej – śladami cudów natury  zrobiło na mnie największe wrażenie, to powiem Wam, że numerem jeden jest Lodowiec Perito Moreno, a zaraz po nim przestrzenie pustyni Atakama.

Atakama to jeden wielki przyrodniczy cud. Każde miejsce – niekończące się połacie piasku, zielone doliny, błękitne laguny i surowe górskie szczyty zachwyciły mnie swoim nieskażonym pięknem.

Wbrew pozorom, to najbardziej suche miejsce na ziemi nie jest pozbawione życia. Nasycone kolory roślinności powalają, można też natknąć się na pasące się wikunie i strusie.

Jej różnorodność, kolorystyka i poczucie, że jest się jedynym człowiekiem na ziemi jest nie do opisania. Przez większość czasu czułam się jak bohaterka filmu przyrodniczego, ale takiego podkolorowanego, idealnego, nasyconego. Jak to możliwe, że współczesny świat narzuca poprawianie wszystkich zdjęć, kiedy te robione na Atakamie wychodzą perfekcyjnie? Niczego im nie potrzeba. Nawet laik potrafi uchwycić to piękno.

Dziś chciałabym przenieść Was do niezwykłych miejsc tego najbardziej suchego miejsca na ziemi.

Na Atakamie spędziłam dwa fantastyczne tygodnie. Mieszkałam w domku na środku pustkowia (opisałam go TUTAJ) i codziennie budziłam się z widokiem na pustynię.

W takim miejscu jak Atakama nie ma innej możliwości niż przemieszczanie się samochodem. I to najlepiej takim z napędem na cztery koła, bo jeśli chce się dotrzeć do miejsc wysoko położnych, to potrzebny jest odpowiedni samochód, który nie zakopie się na piaskowym pustkowiu. Nie ma tu zasięgu, więc utknięcie gdzieś w terenie może sprawić duży problem. Miejscowi ratują się telefonem satelitarnym, bo to jedyna możliwość połączenia się ze światem.

Do Chile doleciałam samolotem z Santiago. Wylądowałam w Calamie i tam wypożyczyłam samochód. Następnie udałam się do niewielkiej miejscowości położonej już bezpośrednio na Atakamie – San Pedro. Podczas tej dwugodzinnej jazdy za oknem widziałam jedynie krajobraz płaskiej, czerwonej ziemi, na której dosłownie nic nie ma. Aż zaczęłam się zastanawiać, gdzie na tym pustkowiu znajdzie się miejsce na te wszystkie przyrodnicze cuda.

Plan pobytu na Atakamie miałam ambitny. Na pierwszy ogień poszła okolica San Pedro, czyli sławna Dolina Śmierci i Dolina Księżycowa, które rozciągają się wokół miasta.

Chciałam tym samym przyzwyczaić się do wysokości. To był pierwszy punkt w mojej podróży położony na wysokości 2400 m n.p.m., czyli na wysokości naszych Rysów. Wyobraźcie sobie nagłe wylądowanie na szczycie Rysów i normalne funkcjonowanie. Ciało dostaje konfuzji.

Ja np. miałam zatkane uszy przez prawie dobę i wrażenie, że mam kaca. A to przecież był dopiero początek. Laguny Atakamy, które miałam w planie, znajdują się znacznie wyżej i jedzie się do nich kilka godzin, więc dobrze oswoić się z taką zmianą środowiska.

Szczerze mówiąc spodziewałam się, że dopadną mnie książkowe objawy choroby wysokościowej, którą wszyscy mnie straszyli, ale tym razem i ja miałam szczęście i praktycznie mnie ona ominęła.

Po kilku dniach spędzonych na poziomie 2400m n.p.m. postanowiliśmy z moim narzeczonym wybrać się na pierwszą dalszą wyprawę w stronę lagun.

Dojazd do nich był wystarczająco dobry, żeby dojechać zwykłą terenówką, plus droga była w miarę oczywista, więc zdecydowaliśmy się jechać sami.

Około 11.00 wyruszyliśmy w kierunku Toconao. Po drodze natknęliśmy się na przemarsz kóz, który niesamowicie oddawał klimat Chile.

Trafiły się też dzikie osiołki, które wyglądały jakby ktoś je tam namalował. Po prostu zamarły w jednej pozie i nie ruszyły się nawet centymetr, bacznie nas obserwując.

Mieliśmy w planach zatrzymać się na lunch w San Santiago. Naszj najemca polecił nam zjedzenie tam miejscowej zupy, która podobno jest lokalnym przysmakiem. Miejscowość (to duże słowo, bo było to raczej kilkanaście domów z czerwonej cegły) wyglądała, jakby nikt w niej nie mieszkał od kilku lat. Krążyliśmy po niej przez dobre 15 minut, szukając sławnego miejsca z zupą, ale w końcu poddaliśmy się, bo ani knajpki, ani miejscowych nie znaleźliśmy. Miasto duchów, w dodatku bez zupy.

Zgodnie z planem jechaliśmy dalej w stronę Socaire, która była naszym punktem odniesienia na tym pustkowiu.

Mijała kolejna godzina, a my wciąż byliśmy jedynymi osobami na drodze. Krajobraz zaczął powoli zmieniać się z wysuszonej ziemi na coraz bardziej nasycone żółcią kępy traw. Im więcej było roślinności, tym więcej wikunii przebiegało nam drogę.

Trasa zaczęła wić się krętą serpentyną w górę, zmiana wysokości była odczuwalna i zaczynała od tego lekko boleć głowa.

Czułam, że jesteśmy już blisko i rzeczywiście za kolejnym zakrętem rozlały się przed nami zapierające dech w piersiach laguny Misconti i Muniecas.

Byliśmy na wysokości ponad 4000 m n.p.m. u podnóża wygasłych chilijskich wulkanów. Region Altiplano, w którym znajdują się laguny wchodzi w skład regionu Antofagasta w północnym Chile w pobliżu granicy z Argentyną.

Ich wyjątkowy błękit wspaniale kontrastuje z otoczeniem w odcieniach bladegopomarańczu, żółci i brązu. Dodatkowo w tle majaczą ośnieżone, brunatne stożki wulkanów.

Wschodni brzeg Laguny Miscanti jest oddalony zaledwie o kilometr od granicy wododziałowej Salar de Atacama. Dodatkowego charakteru temu niezwykłemu miejscu dodaje czarny pas zastygłej lawy.

Same laguny zostały zresztą rozdzielone przez erupcję wulkanu Miniques, tworząc wspaniałe tereny wchodzące w skład rezerwatu Los Flamencos.

Nie śpieszyło nam się do następnej laguny. Co chwilę zatrzymywaliśmy się, żeby wchłonąć otaczającą atmosferę. Widoki po drodze były niewiarygodne. Czyste, surowe piękno.

Usiedliśmy na pace i gapiliśmy się jak zaczarowani na majestatyczny wulkan na tle idealnie niebieskiego nieba. Kolejny obraz w głowie do kolekcji cudownych wspomnień.

Dopiero po dwóch godzinach dotarliśmy do Salar de Talar i Piedras Rojas.

Wydawało mi się, że tego dnia już nic piękniejszego nie zobaczę. Jak bardzo się myliłam!

Salar de Tara w intensywnym czerwonym kolorze przetykany białymi plamami soli, która została tu po cofnięciu się oceanu, była zwieńczeniem tej podróży.

Gdzieś w oddali samotny człowiek spacerował po lagunie. Był tylko małym punkcikiem na tle bajkowej przestrzeni. Człowiek kontra natura. Gołym okiem widać, kto ma tu ostatnie słowo.

Zrobiło się gwałtownie zimno. Na tej otwartej przestrzeni lodowaty wiatr pędził z zawrotną prędkością. Trudno było wytrzymać na zewnątrz dłużej niż kilka minut. O odpaleniu drona nie było też mowy. Zwiałoby go aż do Boliwii. A szkoda, tak chciałabym pokazać wam ten widok z lotu ptaka.

Gdy ruszyliśmy w powrotną drogę, nad wulkanami zaczęły gromadzić się złowieszcze chmury i pojawiła się mgła. Szybko robiło się ciemno i trochę nieswojo pośród tej cichej pustki. Nawet wikunie kuliły się pomiędzy kępami traw.

Wcisnęliśmy gaz do dechy, żeby zdążyć wrócić przed zapadnięciem zmroku. Nie byłoby przyjemnie utknąć gdzieś pomiędzy lagunami.

Przed samym San Pedro na niebie pojawiła się jeszcze przepiękna tęcza, tak jakby Atakama uśmiechała się do nas na pożegnanie „dobranoc, dzięki za dzisiaj”.

 Jeśli moje wpisy i rekomendacje inspirują Was i pomagają planować wymarzone podróże, będzie mi ogromnie miło, jeśli postawicie mi kawę, która da mi jeszcze więcej energii do działania i dalszego tworzenia. Nad każdym wpisem spędzam wiele dni, tak by był on jak najbardziej pomocny. Kawa zawsze się przyda! :)

Postaw mi kawę na buycoffee.to